• Nie Znaleziono Wyników

Opowieść wigilijna

W dokumencie GOMBROWICZA MILCZENIE O BOGU (Stron 154-158)

Co wydarzyło się w wigilijną noc roku 1955? Gombrowicz już prawie od miesiąca przebywał w Mar del Plata. Nadmorski klimat, puste plaże i wszechobecny wiatr budziły bojaźń i drżenie:

8 Por. R. Gombrowicz, Gombrowicz w Argentynie. Świadectwa i dokumenty 1939–1963, tłum. Z. Chądzyńska, A. Husarska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004, s. 174.

9 Rita Gombrowicz odnotowuje, że trzeci pobyt Gombrowicza w Tandilu trwał od środy 12 lutego do poniedziałku 21 kwietnia 1958. Niedziela Wielkanocna wy-padła w 1958 roku 6 kwietnia. Zapisy mówiące o wycieczce pochodzą z piątku, soboty, niedzieli i najprawdopodobniej zostały sporządzone w okolicach szóstego tygodnia pobytu (tak podpowiada sekwencja powtarzających się dni tygodnia w VI i VII rozdziale Dziennika 1957–1961). Nie sposób chyba ustalić, że Gombrowicz no-tował je dokładnie w czasie Triduum Paschalnego, ale najprawdopodobniej pisarz potraktował te trzy dni, kiedy spisuje uwagi o krzyżu na wzgórzu Calvario, jako próbę osobistego zmierzenia się z misterium Wielkiej Nocy. Por. R. Gombrowicz, Gombrowicz w Argentynie.., s. 175.

Siedzę i „wybucham”, wybucha mój dramat, mój los, moje przeznaczenie, niejasność mojego istnienia... wszystko to mnie osacza. Stopniowe oddala-nie się moje od natury, a także od ludzi, w ostatnich latach – proces nara-stającego wieku mojego – czyni te stany coraz groźniejszymi. (...) Witold Gombrowicz, te dwa słowa, które nosiłem na sobie, już dokonane. Jestem.

Zanadto jestem. I choć mógłbym jeszcze popełnić coś nie przewidzianego dla mnie samego, już mi się nie chce – nie mogę chcieć, bo zanadto jestem.

Pośród tej nieokreśloności, zmienności, płynności, pod niebem nieuchwyt-nym jestem, już zrobiony, wykończony, określony... jestem i jestem tak bardzo, że to mnie wyrzuca poza obręb natury (D, I, s. 270–271).

Dodajmy jeszcze, że podobne zapiski pojawiają się dwukrotnie w roku 1954. W obu wypadkach rejestrują stany bliskie egzysten-cjalnej rozpaczy. Zdruzgotany Gombrowicz szuka sposobu, by prze-drzeć się poza siebie, otworzyć się na coś, co uwolni od dręczących fantazmatów, ośmieli do zmierzenia się z freudowską zasadą rzeczy-wistości. Notatki te są na tyle znaczące dla kryzysu, który eksplodo-wał w 1955 roku, że zacytuję ich obszerne fragmenty. Oto przeczucia z początku roku 1954:

Czy będę mógł umrzeć, jak inni, i jakie będą potem moje losy? Pośród ludzi uciekających od siebie ja tkwię skupiony na sobie. Wyolbrzymiam siebie – do jakich granic? Czy to jest niezdrowe? Czasami podejrzewam, że czyn-ność wyolbrzymiania, której się oddaję, nie jest obojętna naturze, że jest prowokacją. Czy nie naruszyłem czegoś zasadniczego w samym stosunku moim do sił przyrodniczych i czy losy moje nie będą „potem” odmienne wskutek tego, że nie postępowałem z sobą jak inni? (D, I, s. 110).

A teraz zapiski niedzielne z ostatniego rozdziału fi gurującego pod rokiem 1954, w których dowcip i literacka stylizacja maskują grozę własnego „zaszpuntowania”:

U Stanisława Odyńca w Mar del Plata. (...) Zagrzmiało. Wiosna. Sezon rozpocznie się dopiero za dwa miesiące, a teraz nikogo tu nie ma, pusto i cicho, zamknięte okna hoteli wlepione w plażę po której błąka się pies, a wiatr porusza sznury, przeszywa puszki po zeszłorocznych konserwach, kręci jakimś papierem...

Olbrzymia pustka miasta, wypróżnionego z sześciuset tysięcy ludzi, śmierć tych ulic, placów, zakładów, domów, sklepów, zamkniętych, za-blokowanych, zakneblowanych nieobecnością ludzką nad oceanem, który odzyskał nietykalność własnego istnienia i jest już tylko dla siebie; i cicho najeżdża piasek wybrzeża... Co to jest? Co się tu dzieje? Coś się dzieje, ale nie wiem co...

Co mianowicie? Idę po plaży granicą owej piany i szukam w sobie właś-ciwego uczucia, czego, czego więc masz doznać na piasku, który znów jest

pod twymi nogami, w zapachu rybim i słonym, na od zawsze tym samym wietrze? Czy może doznać wieczności? A może umierania? Lub Boga od-kryć w tym? Doznać nicości własnej lub wielkości? Doznać przestrzeni lub czasu? Ale nie mogę... coś przeszkadza... ta jedna okropna rzecz... że to już znane, że niejednokrotnie, tysiąckrotnie było powiedziane... i nawet wy-drukowane!

A ja muszę być oryginalny!

(...) dlaczegóż nie masz sobie pozwolić na zwykłą myśl o wieczności, naturze albo o Bogu, dlaczego wysilasz się i gonisz za czymś nowym, ni-gdy nie widzianym i zdumiewającym... nawet tutaj na wybrzeżu po którym chodzi pies? (...) bądź zwykły, bądź jak wszyscy, wszak wolno ci, nikogo nie ma, oto chwila abyś doznał czego tu od wieków doznawano...

Ale muszę być oryginalny! (D, I, s. 188–189)

Rok później – w gorzkich grudniowych tygodniach10 – towarzyszami Gombrowicza stają się dwie książki: Wicehrabia de Bragelonne i La pesanteur et la grâce Simone Weil, przy czym Dumas jest chyba tylko odtrutką na mysterium tremendum bijące z kart zapisków tej – jak powiada Gombrowicz – „zbyt silnej kobiety”. W istocie przez te dni adwentu pisarz toczy z Weil psychomachię – cytowany frag-ment o czajniku jest właśnie jedną z jej odsłon.

Agonem z „zakochaną w Bogu” Francuzką zajmę się osobno.

W tym miejscu zaznaczę tylko, że jego stawką jest – przynajmniej w sferze deklaracji – wiara w Boga, a zarazem pozycja ja, które jest

„zanadto”. Tracąc nad Weil przewagę i nie mogąc wytrzymać widoku kosmicznej otchłani, w którą każe mu ona spoglądać, Gombrowicz przywołuje na pomoc katolicyzm polski11. To dość zdumiewający za-bieg, bo ta – jak ją nazywa – religijność dziecka przerzucającego na Boga ciężar ponad siły, staje mu się sprzymierzeńcem12. Jak mają się te intelektualne potyczki do Gombrowiczowskiej opowieści wi-gilijnej? Jak zauważył Jerzy Jarzębski, właśnie w kontekście

świa-10 O tym, że egzystencjalna udręka, której doświadczył Gombrowicz w Mar del Plata, była rzeczywista, a nie retoryczna, świadczy notatka zapisana później w estancji Dusia Jankowskiego – La Cabania: „teraz myślę o wiele spokojniej niż tam, w Mar del Plata, kiedy rzeczywiście bałem się konania” (D, I, s. 299).

11 Można zaryzykować przypuszczenie, że siłując się z Weil, Gombrowicz zara-zem toczy zapasy z siostrą (Weil) i matką (katolicyzm polski).

12 Wyznanie, jakie padło podczas wywiadu przeprowadzonego przez ks. Janu-sza Pasierba (rok 1962): „Dziś staję się coraz bliższy Sienkiewicza i coraz dalszy Simone Weil. Staję się zwolennikiem pośredniości, letniości, średnich temperatur”

(Publicystyka, wywiady, teksty różne 1939–1963, Kraków 1996, s. 350–351), naj-wyraźniej nie jest tylko prowokacją.

topoglądowego sporu trzeba usytuować fi nałowe zdarzenie, które najpewniej rozegrało się jedynie w umyśle pisarza13.

Przypomnijmy dla porządku, co miało się wówczas stać. Jest sobotnia noc (może więc już niedziela?), Wigilia. W czasie potęż-nej burzy Gombrowicz siedzi samotnie w domu, w którym zabrakło prądu („druty zerwane”). Następują opisy zjawisk przyrody przy-wołujące aurę powieści gotyckiej (straszność stylizowana literacko).

Ale rozpętana do szaleństwa burza zatrzymuje się dokładnie wtedy, kiedy Gombrowicz dwukrotnie wyciąga przed siebie rękę. Ten gest może przywodzić na myśl słynną scenę z Ewangelii, kiedy Jezus uci-szał burzę na Jeziorze Galilejskim (Mk 4, 35–41) – bożonarodze-niowy kontekst usprawiedliwia takie skojarzenia. Najważniejsze jest jednak to, co dzieje się potem: po raz trzeci już jej nie wyciąga!

I niejasny powód tej decyzji wprawia go w zażenowanie.

Czy jestem człowiekiem trzeźwym, nowoczesnym? Tak. Czy jestem świa-domy, wykształcony, zorientowany? Tak, tak. Czy znane mi są najnowsze osiągnięcia fi lozofi i i wszystkie prawdy teraźniejszości? Tak, tak, tak. Czy jestem pozbawiony przesądów? Tak, na pewno! Ale, do diabła, skąd ja mogę wiedzieć – gdzie pewność, gdzie gwarancja, że ręka moja gestem ma-gicznym nie zdoła wstrzymać albo uruchomić burzy?

Przecież to, co wiem o naturze mojej i naturze świata jest niepełne – to tak, jakbym nic nie wiedział (D, I, s. 282).

Czy następnego dnia Chrystus rodzi się dla Gombrowicza? Nie.

Czy zatem Gombrowicz tryumfuje nad Weil? W pewnym sensie tak, bo pozostaje przy swym niedowiarstwie i osobności, ale przecież do-konuje się to połowicznie jako gest wycofania, uchylenia – uciecz-ki w dzieciństwo przed czarnym wszechświatem skrywającym się w burzy. Metafi zyczna pewność, którą dałoby wyciągnięcie ręki po raz trzeci, byłaby zbyt wielkim brzemieniem – nieuchronnie wtrąci-łaby w obszar heroizmu.

13 Por. J. Jarzębski, Trudno być Bogiem, w: tegoż, Podglądanie Gombrowi-cza..., s. 195–197.

W dokumencie GOMBROWICZA MILCZENIE O BOGU (Stron 154-158)