• Nie Znaleziono Wyników

DALSZA HISTORIA KRZYSZTOFA HARIASZA:

W dokumencie Projekt okładki i strony tytułowej: (Stron 60-66)

Lubił porządek. Nawet książki układał

***

w porządku alfabetycznym. Nazywali go Aptekarzem. Miał 26 lat i był kawa-lerem. Mieszkał w Domu Studenckim Uniwersytetu Marii Curie-Skłodow-skiej „Helios”. Pracował jako kierow-nik programowy Akademickiego Cen-trum Kultury „Chatka Żaka”. Zarabiał grosze. Za to pokój wynajmował pół-darmo. Czynszu też nie musiał płacić.

Wychował się w Kolbuszowej koło Rze-

***

szowa. Małym miasteczku przed wojną znanym jako sztetl. Mieszkało tam pół-tora tysiąca żydów i tyle samo katolików.

Tych pierwszych wojnę przeżyła tylko garstka. W liceum grał na gitarze w ze-spole rockowym. Na studiach działał w Teatrze Provisorium. Pewnego razu przyniósł na próbę swój wiersz.

– To jest świetny tekst. On się nada do spektaklu – powiedział Janusz Opryń-ski. Wiersz zaczynały słowa „Naprze-ciw otwartych drzwi do celi” – wyko-rzystano je w przedstawieniu Teatru.

Rozpoczynały spektakl Nie nam lecieć na wyspy szczęśliwe.

61 Bohater reportażu Mieszkanie Grudniów.

62 Relacja mówiona Krzysztofa Hariasza za-rejestrowana 31 V 2011 roku w ramach Pro-gramu Historia Mó-wiona realizowane-go w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN”.

Rozmawiał Tomasz Czajkowski.

W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku Hariasz pił wino.

Krzysztof Hariasz: – Jako pracownik Chatki Żaka z kolegami z NZS-u sprzą-tałem po strajku studenckim. Nigdy nie miałem mocnej głowy.

Strajk trwał osiemnaście dni.

Andrzej Mathiasz: – Była straż straj-kowa, która nie wpuszczała z alkoholem.

Wiesław Ruchlicki: – Młodzi mieli dyżur w drzwiach i sprawdzali, czy nikt wódki nie wnosi.

A. M.: – Ludzie przychodzili na strajk i się ich kwaterowało.

W. R.: – Spali we wszystkich pomiesz-czeniach, na holu, w salach…

A. M.: – Materace! Nasza cała sala teatralna zamieniła się w jedno wiel-kie legowisko.

Henryk Kowalczyk: – W tej wąskiej sali na piętrze był Teatr Provisorium – mówi o pomieszczeniach w Chatce

Żaka. – Ale jest jeszcze druga sala, na końcu, w tym samym ciągu. Mała Scena, tak! Tam wszystko było zasłane. Wszę-dzie materace. Na scenie i w kawiarni, w pokojach teatralnych i na korytarzach.

Z dystansu ten strajk wyglądał zabaw-nie. Znajdowałem się już wtedy w tro-chę innym miejscu niż ci strajkujący, dla nich na pewno to było przeżycie.

A. M.: – Generalnie życie strajkowe było sympatyczne. Myśmy wystawili spektakl Pusta estrada.

K. H.: – Załapałem się jako rzecznik prasowy strajku. Mimo że już nie byłem studentem. Zaczęliśmy wydawać „Biu-letyn Strajkowy”, chyba codzienny. Emil Warda przy tym pracował, Wiesiek Ru-chlicki i Mirek Haponiuk. I pewnie ja-kieś dziewczyny, które były oczywiście wspaniałe w tym samym czasie, ale póź-niej się jakoś rozpłynęły.

A. M.: – Były jakieś potańcówki.

W. R.: – Sławek Skop zawsze wieczo-rem przynosił płyty. Do tej pory wiele dziewczyn się rozmarza, bo żeby wiado-mo było, że trzeba iść spać, leciała pio-senka Maanamu Planety szaleją.

A. M.: – Wtedy pękało najwięcej ko-biecych serc. Na pewno wiele par się skojarzyło. Sławek Skop z późniejszą żoną, z którą potem się rozwiódł. Pod tym względem było super. Chatka prze-szła w nasze ręce, oczywiście za popar-ciem jej dyrektora Kazika Iwaszki.

13 grudnia o 4.30 nad ranem Krzysztof

***

Hariasz miał kaca.

– Wstawaj, jest wojna – usłyszał.

– No to co? – spytał zaspany.

– Wstawaj, bo cię zabiją.

Podobno się zgodził: – To niech zabiją.

Sceny ze spektaklu Nie nam lecieć na wyspy szczęśliwe Teatru Provisorium.

Fot. Mieczysław Sachadyn.

Ze zbiorów Mieczysława Sachadyna.

Po lewej: Chatka Żaka podczas strajku w 1981 roku.

Ze zbiorów Marka Marcinkiewicza.

Uczestniczył w strajku w Domu Studen-ckim „Grześ”. Drukował ulotki…

– …z którymi wysyłaliśmy dziewczyny do jednostek wojskowych – opowiada Krzysztof Hariasz. – Nie pamiętam, co było w ulotkach. Chyba żeby nie słuchać rozkazów, żeby nie walczyć przeciwko narodowi. Te dziewczyny były niesamo-wite! Że się nie bały pójść pod jednost-kę wojskową i nawoływać do nieposłu-szeństwa ówczesnej władzy…

Hariasz nie mógł wrócić do mieszka-nia. Administracja domów studenckich przygotowała 2000 miejsc dla ZOMO.

Wziął parę sztuk bielizny, śpiwór i ma-szynę do pisania.

Swój materac i biurko z maszyną do

***

pisania miał u Emila Wardy i jego żony na stancji na Węglinie (dzielnica Lub-lina). Na Boże Narodzenie pojechał do Kolbuszowej.

W drzwiach stała matka, cała we łzach: – Synku, nie wiem, co się dzieje z tobą, a tu policja co drugi dzień przy-chodzi i cię szuka.

Przez parę dni siedział cicho w ostat-nim pokoju mieszkania. Bezczynność była męcząca.

– Wracam do Lublina, bo mam robotę.

Nie martw się. Możesz dostać wiado-mość z dwóch miejsc. Albo przyjdzie z aresztu w Lublinie, wtedy jest nie-dobrze, bo mnie złapali za działalność i będą sądzić. Albo przyjdzie z więzienia we Włodawie. To dobrze, bo znaczy, że jestem internowany – tłumaczył prze-rażonej matce.

Po latach może powiedzieć więcej: – Dopóki się nie jest w więzieniu, to tak naprawdę się nie wie, jak tam jest.

Drukował (z Emilem Wardą, Wie-sławem Ruchlickim i Arkadiuszem Kutkowskim) „Informator NSZZ »So-lidarność« Regionu Środkowo-Wschod-niego”. Omawiali kilka spraw na Węgli-nie. Zasiedzieli się. Wiesiek z Arkiem

zdecydowali, że zostaną na noc. Mieli pecha: właścicielem stancji był ojciec drobnych złodziejaszków. Munduro-wy szukał jego synów, znalazł druka-rzy i bibułę.

– Ale żeś się wpierdolił! – powiedział

***

do Krzyśka kolega ze studiów. Wtedy już mundurowy na komendzie przy Narutowicza.

– Co to znaczy, że się wpierdoliłem?

Jestem pod waszą opieką. Wszystko w porządku.

Areszt na Północnej:

***

Milicjantka zapisała: monety pocho-dzenia zagranicznego, sztuk jedenaście.

– Chwileczkę, to nie są sztuki, one mają swoją wartość. Proszę zapisać, ile są warte – zaprotestował Hariasz.

Pieniądze zostały mu po wyjeździe z teatrem. Prawdopodobnie niemie-ckie fenigi.

– To Polska Ludowa was wykształciła!

– krzyknęła.

– Polska Ludowa nie zdawała za nas eg-zaminów na studiach! – odparował.

– Te rzeczy idą w depozyt – rzuciła wy-raźnie już wkurzona.

– A kiedy ten depozyt będzie można odebrać? – spytał.

– Ten depozyt to ty zobaczysz za dzie-sięć lat. Może.

W dalszym ciągu oświadczam, że chcę skorzystać z przysługującego mi prawa do odmowy składania wyjaśnień i nie będę ich składał, jak również nie chcę się wypowiadać na temat przyznania się lub nieprzyznania do popełnienia za-rzucanego mi czynu – oznajmił potem.

Po latach mówi: – Jeżeli cię było stać na to, żeby odmówić zeznań, to nobilito-wało w pewnym sensie. Dodanobilito-wało parę

belek do statusu opozycjonisty i więźnia politycznego.

Został zatrzymany pod zarzutem sporządzania, gromadzenia i rozpo-wszechniania po 13 grudnia 1981 roku pism i druków zawierających fałszywe wiadomości mogące wywołać niepo-kój społeczny lub rozruchy. Po latach wciąż łapie się na tym, że kiedy sły-szy o sprawach związanych „z krymi-nałem”, skupia uwagę. Choćby to był tylko amerykański film, którego akcja rozgrywa się w więzieniu. Czuje więź ze wszystkimi za kratami. Nawet je-śli to są złodzieje czy politycy. Na te-mat więzień ma swoje zdanie: ludzi nie powinno się trzymać zamkniętych za kratami.

Miał długie włosy, brodę i pół pacz-

***

ki papierosów. Na Północnej spędził dziesięć dni. Nie mył się i odmawiał ze-znań. Robili mu testy i sprawdzali, co mógł napisać, a czego nie. Na śniadanie chleb, margaryna i marmolada wielo-owocowa. Cela była wąska. Po jednej stronie dwie prycze, po drugiej jedna.

Trzy postumenty jak trumny. Na górze deski i koc. Obok półka z czterema cy-nowymi miskami, czterema łyżkami, czterema kubkami. Stało też wiadro z pokrywą, na mocz. W kieszeni miał szczoteczkę i pastę do zębów. Pobudka była o 6 rano.

Krzysztof Hariasz: – Wyganiali nas do łazienki, gdzie można się było opłu-kać i usiąść nad tą dziurą, żeby się wy-próżnić. Chcieliśmy to robić tam, żeby nie zasmradzać celi. Ale nie dawało się, bo zawsze przyprowadzili kogoś, kto był tak przestraszony, że musiał to zro-bić w celi. Po prostu z ludzi leciało, ze strachu. To był areszt tymczasowy, więc dwadzieścia cztery godziny lub czter-dzieści osiem. Moi współwięźniowie ciągle się zmieniali. Były pospolite sytu-acje: ktoś się napił i kogoś zrugał w

tro-lejbusie. Ktoś inny strzelił kogoś innego w pysk, to go wsadzili.

– To co, zapalimy? – Któregoś dnia mi-licjant otworzył paczkę carmenów. Miał cały karton.

– Oczywiście, bardzo chętnie – ucieszył się Hariasz.

Zgasili pety. Milicjant wyjaśnił, że karton przyniósł Krzyśkowi ktoś z ro-dziny lub znajomych.

Ostrzygł włosy, umył się. Siedział już we

***

Włodawie, gdzie były niedzielne msze – wszystkich wpuszczano wtedy do jed-nej sali i wydawano zezwolenia na kil-kugodzinne odwiedziny w sąsiedniej celi. Była tam cała lubelska opozycja.

Ale także prości robotnicy.

– Słuchaj no, dlaczego ty się zbuntowa-łeś przeciwko ustrojowi? – spytał Ha-riasz jednego z nich.

Robotnik posługiwał się komuni-stycznymi sloganami: – Wy, inteligen-ci, to bzdura. Tylko robotnik tworzy coś, czego można dotknąć i co daje społe-czeństwu bogactwo.

Hariasz nie mógł zrozumieć, dlacze-go w takim razie jedlacze-go rozmówca wal-czył z komuną.

Odpowiedź okazała się prosta: robot-nik wywiesił dekoracje z okazji 1 Maja.

Chodnikiem szła jego matka. Zerwał się wiatr i jeden z elementów spadł jej na głowę. Spędziła tydzień w szpitalu, a syn znienawidził czerwony kolor i postano-wił walczyć z ustrojem.

Siedzieli też robotnicy z fabryki sa-mochodów. Hariasz chciał zrozumieć także ich. Niektóre historie były do sie-bie podobne: pojawiał się opozycjonista, tłumaczył robotnikowi, co się dookoła dzieje – ten przyznawał rację, czytał biuletyny, a potem działał.

We Włodawie siedzieli też zupełnie przypadkowi ludzie.

Krzysztof Hariasz: – Po prostu zna-leźli się w strajku i nagle wir ich porwał.

12 maja 1982 roku został skazany wyro-

***

kiem Wojskowego Sądu Garnizonowe-go w Lublinie w trybie doraźnym na rok i trzy miesiące więzienia oraz obciążony kosztami postępowania. Potem osadzo-no go w Zakładzie Karnym w Łęczycy, a później w Hrubieszowie. Był cichym i spokojnym więźniem. Został warun-kowo zwolniony 9 lutego 1983 roku.

Mógł wrócić do rodziców, ale nie chciał

***

jechać na prowincję. Któregoś razu stał w kolejce w sklepie spożywczym. Lu-dzie chcieli kupić czekoladę i spierali się o miejsce w ogonku. Zaczęli na nie-go krzyczeć, że niewystarczająco szyb-ko przesuwa się w szyb-kolejce.

– My w kryminałach siedzimy, a oni się tu za cukierkami zabijają i jeszcze nas opieprzają! – oburzył się Hariasz.

W kwietniu 1983 roku wziął ślub w lu-

***

belskim Ratuszu. Świadkiem był Emil Warda.

Przyjaciołom z teatru powiedział: – Kocham was, ale rezygnuję. Dziękuję za wszystko. Wyjeżdżam.

W lipcu razem z żoną był już w samo-locie do Stanów.

Była studentką romanistyki.

***

Krzysztof Hariasz: – Studenci filo-logii obcych robili wszystko, żeby wy-jeżdżać przynajmniej na kilka miesię-cy na wakacje za granicę. Moja żona osiemdziesiąty pierwszy rok spędziła we Francji. Wróciła na krótko przed wydarzeniami strajku studenckiego. Ja mówię „moja żona”, ale wtedy jeszcze nią nie była. Ani nawet narzeczoną. By-łem w niej zakochany. Pamiętam, że jak w stanie wojennym zaczęła roznosić ulotki, to moi znajomi ją skrzyczeli, że jej absolutnie nie wolno tego robić. Bo

kto będzie do mnie jeździł na widzenia, jeśli ona wpadnie?!

Z okna domu w Stanach ma widok na

***

ogród. Zdarza się, że odwiedza Lublin.

Trolejbusy mają już trzycyfrową nume-rację. Nie ma też porannych kolejek po kawałek kości na zupę. Wtedy porę na szynkę zwykle przesypiał.

Krzysztof Hariasz: – Nie jestem ani Amerykaninem, ani Polakiem. Przykro mi się zrobiło, jak mi ludzie zaczęli mó-wić, że mówię po polsku z akcentem.

Musiało do tego dojść.

Był pewny, że Stany to koniec teatru.

***

Mylił się. Zamieszkał w Filadelfii. Na nocnej zmianie sprzątał hotel, za dnia chodził na zajęcia z administracji sztu-ki. Poznał byłego żołnierza wojny wiet-namskiej i razem stworzyli teatr. Kiedy żołnierz odziedziczył biznes na Flory-dzie po zmarłym ojcu, wyjechał. Ha-riasz znów został bez teatru. Jako stu-dent administracji sztuki w Stanach miał tam praktykę przy Festiwalu Tea-tru dla Dzieci.

– Wiesz, ten program dopiero zaczyna rosnąć. Dostał dofinansowanie i zgodę na wynajęcie dyrektora technicznego.

Może byłbyś zainteresowany? – które-goś dnia spytała dyrektorka festiwalu.

Nie wahał się ani chwili.

Jego żona robiła jednak doktorat z romanistyki i dostała pracę w Akron, w Ohio.

Krzysztof Hariasz: – Musiałem rzu-cić pracę i wyjechać. Znowu straciłem kontakt z teatrem.

Miał kilka czasowych robót. Telefon zadzwonił mniej więcej po roku. Zapy-tali, czy nie chciałby przyjść na Wydział Teatru Uniwersytetu w Akron.

Pracuje tam od osiemnastu lat. Jest dyrektorem technicznym. Reżyserem światła (lighting design) w ponad stu

spektaklach. Poznał Jima Slowiaka, współpracownika Grotowskiego w Ka-lifornii i we Włoszech. Jim zna się z Jai-ro Cuestą, który też pracował z GJai-ro- Gro-towskim. Mają swój teatr. Christopher został ich pomocnikiem technicznym.

– Wiesz, członek naszego zespołu, Irań-czyk, był w Nowym Jorku i ktoś go za-ciągnął na spektakl. Jakiś amerykań-ski teatr robił nową polską sztukę i on twierdzi, że jest wspaniała – powiedział któregoś razu Jim. – Upiera się, że mu-simy to zrobić.

– Co to za sztuka? – spytał Hariasz.

– Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku.

Hariasz sprowadził wersję polską i angielską. Zaczął porównywać obie z tą amerykańską. Uznał, że angielska jest lepsza od amerykańskiej. Jim jednak wolał tę drugą: – Ma lepszy amerykań-ski rytm i melodię. Angielamerykań-skie jest ta-kie brytyjsta-kie.

Zdecydowali się zostać przy popra-wionej wersji amerykańskiej.

– Nie martw się – powiedział oficer do

***

Hariasza przed jego wyjazdem do Sta-nów. Jako były aresztowany Krzysztof mógł wyjechać, jeśli chciał. – Dajemy wam paszport bez problemu. Pojedziesz, dorobisz się. Tu w tym czasie się zmieni.

Wrócisz i będziesz panisko.

Miał rację, zmieniło się.

Krzysztof Hariasz: – Niezupełnie wróciłem, a jeżeli wracam, to nie jako

panisko. Nigdy nie miałem aspiracji, żeby być działaczem opozycji. Wyda-wało mi się po prostu, że nikt inny tego nie zrobi, jeżeli nie ja. Ja byłem aktorem w teatrze. Chciałem robić teatr.

Odzywa się telefon komórkowy: You

***

have new message. SMS brzmi: Mam pomysł, może to ty byś zagrał tego dziada?

Nadawca – Jim Slowiak – ma na myśli sztukę Doroty Masłowskiej wystawia-ną w Ameryce.

Adresatem wiadomości jest Christop-her Hariasz.

– To ja już tak staro wyglądam? – odpisał.

– Wystarczająco, żeby go zagrać.

– Why not?!

Funkcję łóżka w spektaklu pełnił po-

***

chyły podest. Żadne tam materace, po prostu sklejka z namalowaną dużych rozmiarów mapą Polski. Kładł się na tym twardym posłaniu, między Dżi-ną a Parchą63, między Wrocławiem a Tczewem, i próbował przekonująco grać śpiącego człowieka. Próbował być dobrym aktorem.

czerwiec 2013 Reportaż powstał przy okazji projektu dokumentacyjnego

„Teatr alternatywny i studencki w Lublinie w latach 1965–1990”, który realizuję w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie.

63 Bohaterowie sztuki Do-roty Masłowskiej Dwoje biednych Rumunów mó-wiących po polsku.

W dokumencie Projekt okładki i strony tytułowej: (Stron 60-66)