– Przykro mi, jest decyzja. Paszportów nie będzie – oznajmił funkcjonariusz.
„Borówa” wypił whisky i wysmarował pismo, kończąc słowami: „Jeśli na 15. Ju-bileuszowy Festiwal Teatralny w Paler-mo jest zaproszony teatr z Lublina, nie
Na sąsiedniej stronie:
upoważnienie do odbioru przedmiotów – przewożonych z Francji przez Grupę Chwilową – zdeponowanych na przejściu granicznym w Kołbaskowie. Na liście widnieje między innymi zapis o powielaczu elektrycznym marki Gestetner. Drugiego – tej samej marki – na granicy nie zauważono.
Ze zbiorów Krzysztofa Borowca
ma lepszego momentu niż ten, kiedy jest zawieszony stan wojenny, a Polska zaczyna się uwiarygodniać”. Zaadreso-wał do wojewody Wilka.
Gabinet wojewody był spory. Z tyłu – pokój z leżanką.
– Ciężko będzie – westchnął Wilk. Wy-soki szatyn, korpulentny. Z PSL. Ra-czej się suwał, niż chodził. – Zna pan uchwałę z lipca, więc wie pan.
Zgodnie z uchwałą Służba Bezpie-czeństwa przestała podlegać wojewo-dzie i przeszła bezpośrednio pod roz-kazy ministra spraw wewnętrznych Stanisława Kiszczaka. Wilk tłumaczył:
– Kiedyś, panie Krzysztofie, to ja mo-głem im kazać, a teraz muszę ich pro-sić. Niech pan będzie świadkiem tej roz-mowy. – Włączył tryb głośnomówiący.
– Teatr musi się znaleźć w Palermo! – rzucił wojewoda do słuchawki.
Po drugiej stronie był pułkownik Ber-nard Naręgowski, wojewódzki komen-dant MO. Gdy kończyli rozmowę, Boro-wiec ściszonym głosem wypowiedział dwa zdania: – Polska zaczyna się uwia-rygadniać, nie ma lepszego momentu, aby wyjechał teatr z Polski. A jak teatr nie może jechać, to niech wyślą Mo-tor Lublin!
– Panie Krzysztofie, niech pan walczy – rzucił wojewoda do Borowca. – Niech pan się stawi na Narutowicza w ponie-działek o 9.
W poniedziałek przed wyjściem „Bo-rówa” na odwagę wzmocnił się nalew-ką. Na Narutowicza przy stole siedziało siedmiu mężczyzn. Jeden z nich coś tłu-maczył, ale „Borówa” mu przerwał (na-lewka działała): – Chwileczkę, panowie, wy wiecie, z kim macie przyjemność, ja nie wiem. Może się przedstawicie. Ja się nazywam Krzysztof Borowiec. Spojrzał na pierwszego z esbeków. Przedstawili się po kolei, wreszcie któryś stwierdził:
– Jak was puścimy, będzie precedens.
Przez chwilę się zastanawiał: – A, jeśli nie puścimy?
– Nic. Oprócz Wolnej Europy, Głosu Ameryki i całej prasy emigracyjnej –
zgasił go „Borówa”.
2012. ZALEWAJKA – ciąg dalszy
– Wychodzę, myślę: „jedziemy” – po la-tach, siedząc na taborecie wykonanym przez dziadka, kończy historię Krzysz-tof Borowiec. – Wtedy przyjechał Le-szek Raczak z Ósmego Dnia. Czekali na mnie z Opryńskim. Wziąłem na-lewki od ojca i mówię im: „Na mur je-dziemy”. „Nie bądź taki pewny”, od-powiedział któryś. Na szczęście jedna wiza była potrzebna. Włoska. Mieli-śmy grać Martwą naturę i Miracle story, czyli Cudowną historię141. Ale jechali-śmy pociągiem i moglijechali-śmy zagrać tyl-ko jedno przedstawienie. Martwą na-turę, bo dała się „spakować”. Włosi nie rozumieli, dlaczego nie przywieźliśmy dwóch przedstawień. Ale graliśmy to non stop. Non stop były komplety. Wte-dy poznaliśmy Herlinga. Dbałem o to, żebyśmy na każdym wyjeździe spoty-kali się z przedstawicielami emigracji, także z tymi zwykłymi ludźmi. Lgnę-li do nas, sprawdzaLgnę-li na naszej skórze, jak Polska wygląda. Zapraszali do sie-bie do mieszkań. Patrzyli, czy używamy szczoteczek do zębów, czy spuszczamy wodę, jak na co dzień się zachowujemy – opowiada.
A co z teatrem po tym, jak rozpadł się Związek Radziecki? – pytam.
– Został ze mną Jurek Lużyński. Na-wiązaliśmy współpracę z Iriną Naba-tową i Aleksiejem Zajcewem. Powstał Postój w pustyni.
Na ścianach mieszkania na Starym Mieście (mówi, że teraz mieszka tam jego syn Jan) wciąż wiszą tamte plakaty.
Na afiszu Scenariusza – secesyjne krze-sło i piła tarczowa. Plakat zrobił Konrad Kozłowski. Na innym – stworzonym już przez Stasysa – jeden człowiek
nie-141 W Martwej naturze pojawiały się ciekawe widoki: gołe poślad-ki Borowca, bosa sto-pa Reni i druga, w woj-skowym bucie, a także wańki-wstańki.
sie drugiego. Był czas, że złośliwcy się śmiali: Pietrasiewicz142 niesie pijanego Borowca. Na kolejnym posterze są na-pisy w języku angielskim. To już dzieje późniejsze, rok 1991 i Postój w pustyni.
– Były lata 90. – mówi „Borówa”. – Za-dzwonił do mnie Zdzicho Hejduk z Te-atru 77 i zapytał, czy nie przyjąłbym w Lublinie wybitnych aktorów, na przy-kład Aleksieja Zajcewa – on się okazał zwierzęciem teatralnym. Potem razem z Jurkiem Lużyńskim pojechaliśmy do Moskwy. Tam poznałem Irinę Nabato-wą. Jaka była? Przepiękna.
Rosyjski taksówkarz wziął go za swo-jego. Zasługa matki, która powtarzała dziecku jak mantrę: „Krzyś, synu, mu-sisz uczyć się rosyjskiego, bo trzeba znać język przyjaciół i wrogów”.
Borowiec, Lużyński, Nabatowa i Zaj-cew wspólnie zrobili przedstawienie między innymi z pieśniami religijnymi zapisanymi przez Irinę u starowierców, elementami biografii Aleksieja zesta-wionymi z jego rolami teatralnymi czy fragmentami prozy Mikołaja Gogola, Fiodora Dostojewskiego, poezją Josifa Brodskiego i dramatami Eugene’a Ione-sco, Harolda Pintera i Williama Szeks-pira. Próbowali w Moskwie i w Lublinie.
Nieraz zgrzytało i sypały się wyzwiska.
Wydawało się nawet, że nic z tego nie wyjdzie. Wreszcie premiera. Sukces. Iri-nę i Aleksieja Borowiec chciał zabrać do Anglii. Mieli rosyjskie paszporty, dla-tego musiał tłumaczyć, że są obywa-telami ZSRR, ale aktorami polskiego teatru. Pojechali. Kiedy dziennikarze
pytali o to, jakim językiem posługują 142 Bohater reportażu Prochowiec.
Irina Nabatowa i Aleksiej Zajcew w scenie ze spektaklu Postój w pustyni Grupy Chwilowej.
Z Archiwum Grupy Chwilowej.
się aktorzy, „Borówa” tłumaczył, że ję-zykiem teatru.
Po latach wyjaśnia, że teatr ma się bronić. Ma na myśli grę i formę. Pisały o nich angielskie gazety. „Po co właś-ciwie jechać do Brendford i oglądać polską grupę prezentującą po rosyjsku spektakl trwający 80 minut?” – pytał recenzent „City Limitis”, gdy teatr grał przedstawienie w Wielkiej Brytanii po raz drugi. I odpowiadał: „Ponieważ bę-dzie to prawdopodobnie najpiękniejsza i najbardziej rozdzierająca serce rzecz, jaką zobaczycie w całym roku”.
Borowiec zawsze myślał o spektaklu z rosyjskimi aktorami. Rosja – chciał czy nie – była jego sprawą osobistą. Ro-syjski kompleks odziedziczył po wywo-dzącej się z Białorusi rodzinie, która za sprawą Rosji i Rosjan wiele wycierpiała.
W teatrze mierzył się z Rosją – w imie-niu wszystkich Hałaburdów, Żmindów, Sobolów, Romeyków. Rodziny.
Rosyjscy aktorzy mieli być nietuzin-kowi i wybitni.
Nietuzinkowi jak Aleksiej, którego po 160 wystawieniach Postoju w pustyni dopadł kryzys – nie wytrzymał napięcia psychicznie. Wytrzymał Polskę, Edyn-burg, Londyn, ale Moskwy już nie. Pew-nego razu powiedział swoim krajanom:
„Was mało, ja dla was nie będę grać”.
Wybitni jak Irina, z którą Borowiec pracował także już bez Aleksieja. Któ-ra – kiedy Borowiec wKtó-racał z Moskwy – stała z walizką i upierała się, że wyjedzie z nim do Polski. Została. Może dla zie-mi, może przez męża. Borowiec tłuma-czy: – Gdyby nie on, bylibyśmy polsko--rosyjskim małżeństwem w Lublinie.
Oboje – Krzysztof i Irina – myśle-li, że zrobią jeszcze razem spektakl, w którym Nabatowa zagra z polskim aktorem. Któregoś dnia Borowiec do-stał telegram. Jej matka napisała: „Irina w szpitalu”. Zapadła na gruźlicę, zapa-lenie opon mózgowych. „Przyjeżdżajcie, jeśli możecie”, brzmiało zakończenie.
Poszedł do cerkwi przy ulicy Ruskiej w Lublinie. Zamówił mszę w intencji zdrowia Iriny. Zabrał przyjaciół i dwa telefony komórkowe. Padł na kolana i przez komórkę łączył się ze szpitalem w Rosji, gdzie razem z Iriną modliła się jej rodzina. Bóg słuchał modlitw ka-tolików w prawosławnej cerkwi trans-mitowanych przez telefon komórkowy z Lublina do moskiewskiego szpitala.
Irina wyzdrowiała.
Krzysztof Borowiec ma sąsiada na wóz-ku. Bierze go na spacery. W piątki kupu-je mu „Kurier Lubelski”. Pan W. bierze program telewizyjny. Pozostałe stro-ny oddaje. Wracają do siebie, ale pan W. znowu dzwoni: – Krzysiek, przy-chodzisz na mecz? – Zagrają jeszcze w tysiąca. Niedawno „Borówa” kupił panu W. nowe karty. Rozegrają dwie partie, a pan W. powtórzy: „Ależ ty je-steś gość!”. Krzysztof Borowiec zasta-nawia się: „Może idę tam po to, żeby usłyszeć te słowa?”.
Podobno teatr istnieje, dopóki żyje
PS
reżyser.
Reżyser żyje i mówi: – Ja jeszcze dupy nie dałem! Myślę, że Pan Bóg da mi jeszcze szansę skompromitowania się na własny rachunek. Cudowna historia znowu chodzi mi po głowie. Historia o człowieku, który sprzedał diabłu cień – opowiada o przedstawieniu. – Nie mam pojęcia, jak to się potoczy – dodaje. Na razie ma inne zadanie: stać na straży pa-mięci. Adam Michnik powiedział mu:
„Teatr jest w tym miejscu, gdzie kradną pamięć, pomiędzy tymi, którzy pamięć chcą zachować”. Dziś Michnik patrzy z fotografii w mieszkaniu po jego rodzi-cach. Na oko ma na nim jakieś pięćdzie-siąt lat. Może ciut młodszy. Jego zdję-cie zachowało się w Chatce Żaka razem z innymi. Patrzę na nie razem z Krzysz-tofem Borowcem. Gdy zobaczył to, na
którym jest Adam Michnik, powiedział:
– O, Adaś! To zabieram ze sobą. A tu
„Jeleń”, który prowadził zespół tańca143 – zauważył potem – a „Jeleń” się
wzię-ło stąd, że ich144 sztandarowa piosenka szła jakoś tak: „W zielonym gaiku jeleń wodę pije”. Przecież jak chłopaków na-szych pozamykali, sukinsyny zomowcy zajęli akademiki, to on dla tych
zomow-ców, jeszcze przed Nowym Rokiem albo na początku osiemdziesiątego drugiego, przywalił tutaj koncert. No i jakoś sam z siebie powstał taki dowcip:
Dlaczego „Jeleń” tańczy dla ZOMO?
Bo ZOMO najmocniej bije brawo.
2011–2012
143 Bohater reportażu Pan Leszczyński z ulicy Chrobrego.
144 Członków Zespo-łu Tańca Ludowego UMCS.