Recenzentka teatralna, dziennikarka „Sztandaru Ludu” i „Kuriera Lubelskie- go”. Autorka recenzji spek- takli teatralnych i wywia-dów z artystami. Córka Le- sława Gnota, współzało-życiela i redaktora naczel-nego „Kuriera Lubelskie-go”. W 1980 roku była jed-ną z osób organizujących w redakcji „Sztandaru Lu- du” „Solidarność”. Razem z Wacławem Białym i Ja- nem Pleszczyńskim w 1990 roku zakładała „Gazetę w Lublinie” – lubelski do-datek „Gazety Wyborczej”.
Obecnie sekretarz litera-cki w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie.
Fot. Marian Buczek.
Ze zbiorów Małgorzaty Gnot.
zenci, ale na przykład Leszek Gzella, jak twierdzi pani Gnot, dobrotliwy i lubią-cy aktorów, pisał łagodnie. Albo Wiera Korneluk – po której zajęła miejsce – nawet muchy by nie skrzywdziła. Bez-litosna była tylko pani Maria.
Małgorzata była córką Lesława Gnota.
Lwowiaka, który w 1957 roku założył
„Kurier Lubelski”. Lesław Gnot miał od-robiony nakaz pracy w Koszalinie, żonę lubliniankę i marzył o byciu korespon-dentem zagranicznym.
Okładka Informatora 8. Lubelskiej Wiosny Teatralnej z 30 IV–6 V 1973 r. Ze zbiorów Anny Nowak.
„Kurier” się w Lublinie przyjął. Kiedy mia-sto odwiedziła, czczona niemal jak bo-gini, kosmonautka Walentina Tieriesz-kowa, właśnie ten dziennik miał z nią wywiad jako jedyny. Reportaż o Walen-tinie przedrukowywała cała Polska.
Któregoś razu Lesław Gnot odebrał te-lefon. – Panie redaktorze, Violetta Vil-las ma koncert, ale nie chce śpiewać – usłyszał. Głos w słuchawce był przeję-ty, rozmówca dyszał ciężko: – Obraziła się – tłumaczył.
Strona Informatora 8. Lubelskiej Wiosny Teatralnej z 30 IV–6 V 1973 r. Ze zbiorów Anny Nowak.
Wszystko przez to, że ktoś z widzów krzyknął: „Świnka!”. Pani Villas była wtedy brzydkim kaczątkiem o krótkim nosku. Po rozmowie z redaktorem wy-szła na scenę.
– Ten „Kurier” był wtedy taką instytu-cją do wszystkiego. Na przykład objęli patronatem biedną szkołę w Bodaczo-wie. Potem nagle pojawiła się ogólno-polska akcja: „Tysiąc szkół na Tysiącle-cie” – tłumaczy Małgorzata Gnot, która w szkole średniej namiętnie oglądała spektakle. – To były czasy, kiedy na przykład jadąc do Krakowa, można było spędzić dwie noce w pociągu – wspo-mina pani Małgorzata. – Czasem na stojąco. Po to, żeby na przykład w Te-atrze Starym albo Tew Te-atrze STU zoba-czyć spektakl. Pierwszego Sztukmistrza z Lublina obejrzałam we Wrocławiu.
Dla mnie jako licealistki wielkim prze-życiem było otwarcie Teatru na Woli – dostał go Łomnicki. Bardzo różnie się o tym mówiło, bo przecież członek KC otrzymał teatr w nagrodę. Ale pa-miętam Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna, gdzie grał właśnie Łom-nicki. Dla mnie to było objawienie.
Małgorzata jako licealistka chodzi-ła też na ulicę Nowotki 16 w Lublinie.
Znała Studencką Wiosnę Teatralną i te-atr Andrzeja Rozhina151 – Gong 2.
Reżysera Rozhina bliżej poznała, kiedy on był dyrektorem Teatru im. Oster-wy w Lublinie (od 1985 roku), ona – dziennikarką.
Dziś Małgorzata Gnot mówi: – Był mistrzem scen zbiorowych. W roz-machu realizacyjnym – niezrównany.
Niedawno miał jubileusz. Pokazywa-no slajdy z jego przedstawień właści-wie z całego dorobku. Ten dynamizm!
To, że te przedstawienia kipiały energią, to widać nawet w tych skromnych, stu-denckich inscenizacjach, a potem tutaj, w Teatrze im. Osterwy, do dyspozycji miał nieporównywalnie większe środ-ki, duży zespół, pieniądze! Bo to był bo-gaty teatr. Bezwstydnie bobo-gaty! Rozhin nie oglądał się na fundusze. Mógł so-bie pozwolić na najbardziej rozbuchane scenografie. Kiedy zaczęły się czasy sa-morządowe i zaczęto patrzeć na każdą wydaną złotówkę, zaczął się zmierzch Rozhina. „Muszą dać”, mówił. Bardzo długo dawali. W końcu przyszedł
mo-151 Andrzej Rozhin – re-żyser teatralny, aktor, scenarzysta, dyrektor teatrów. W 1961 roku założył Teatr Akade-micki UMCS Gong 2, dla którego wyreżyse-rował 30 przedstawień, ostatnie w roku 1974.
1 kwietnia 1985 roku Andrzej Rozhin został dyrektorem i kierowni-kiem artystycznym Te-atru im. Juliusza Oster-wy w Lublinie. Pełnił tę funkcję do czerwca 1993 roku. Bohater re-portażu Szmaty Leona.
Studencka Wiosna Teatralna.
Fot. Jacek Mirosław, 1970.
Ze zbiorów Jacka Mirosława.
ment, że już nie chcieli. To nie była ta państwowa kasa, z której pieniądze pły-nęły szerokim strumieniem152.
Lubiłam Iwonę, księżniczkę Burgun-da, którą on zrobił. Wystawiał musi-cale, za co go strasznie krytykowano, bo to przecież był teatr dramatyczny – ciągnie pani Małgorzata, przewracając strony albumu dokumentującego sztu-ki Teatru im. Osterwy. – Tu jest zdjęcie z Człowieka z La Manchy i proszę zoba-czyć, ile w tym jest energii.
– Rzeczywiście, jest ruch. Tutaj uchwy-cona postać w powietrzu – potwierdzam.
– Tak, bo on umiał to robić. Chociaż wie pani, dla mnie najlepszym przed-stawieniem Rozhina było Białe małżeń-stwo Różewicza, z zupełnie niesamowi-tą scenografią Markowicza. Natomiast Farsa o śmierci Ghelderodego to było wspaniałe przedstawienie – jak na Roz-hina, można powiedzieć, prawie że ka-meralne. Tam były trzy wspaniałe role:
Jadwigi Jarmuł, Janusza Fifowskiego i…
Zaraz powiem, kto był trzeci… Piotr Wysocki. Ludzie wtedy do teatru cho-dzili. Do dobrego tonu należało chodzić na te przedstawienia. Mniej wtedy za-częłam jeździć do Warszawy – przy-znaje, otwierając kolejną stronę albumu.
– O! Farsa o śmierci. I to był właśnie peł-nokrwisty teatr, począwszy od języka, a skończywszy na dekoracji. Krzysztof Kain May153. Też niesamowita zupełnie osobowość.
– Andrzej Rozhin miał zawsze dobrych scenografów – mówię. – Na etapie
„gongowym” był Leon Barański, który…
– Był, był. Wie pani, ja szczerze mówiąc, nie lubię tego ascetyzmu, który teraz jest modny. Na przykład dyrektor Babi-cki154 jako reżyser uznawał czarną, pu-stą scenę. Nie ukrywam, że moje serce jest właśnie po stronie wystawy teatral-nej. Tylko że, po pierwsze, ona jest bar-dzo droga, a po drugie, już niemodna.
Przychodzą mody i nie ma na to rady, prawda? Natomiast te spektakle,
właś-nie barwne, bardzo dynamiczne wspo-mina się do dzisiaj. Ale to bogactwo wtedy nazywało się niegospodarnością.
– Nic wspanialszego Lublin nie wi-dział i nie zobaczy – pewnym głosem oznajmił dyrektor Teatru im. Juliusza Osterwy Ignacy Gogolewski155, kiedy przeniósł do Lublina spektakl, a ra-czej ogromną wystawę scenograficz-ną Cyd. Małgorzata Gnot patrzyła na Leszka Teleszyńskiego – grał Cyda – i Annę Nehrebecką jako Szimenę. Re-cenzji dała tytuł Cyt. Pisała na przy-kład o sztucznych perłach. Bo nawet i te nie były w stanie dodać blasku temu przedstawieniu.
152 Od 1993 roku, kie-dy Andrzej Rozhin opuścił Lublin, nie jest związany stałą umo-wą z żadnym teatrem.
Reżyseruje na różnych scenach w kraju i za granicą (Słowacja, Wę-gry) i jest autorem po-nad 180 realizacji te-atralnych w różnych gatunkach – dramatów, musicali, oper. Oprócz nich reżyserował dzie-siątki koncertów galo-wych, widowisk plene-rowych, recitali, http://
teatrnn.pl/leksykon/
node/3490/andrzej_
rozhin_ur_1940 (data dostępu: 5 X 2013).
153 Krzysztof Kain May – grafik, scenograf, inscenizator.
154 Krzysztof Babicki – re-żyser teatralny. Dyrek-tor artystyczny Teatru im. Juliusza Osterwy w latach 2000–2011.
155 Ignacy Gogolewski – aktor, reżyser, sce-narzysta, dyrektor te-atrów, m.in. Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie – w latach 1980−1985.
Scena ze spektaklu Trismus teatru Gong 2, Chatka Żaka. Od lewej:
Henryk (Paweł) Byra, Elżbieta Orzechowska, Krzysztof Wiktor, Andrzej Kamiński, Joanna Michalik, Andrzej Mickis.
Fot. Jacek Mirosław, 1969.
Ze zbiorów Jacka Mirosława.
Małgorzata Gnot: – Gogolewski, jego tradycjonalizm, był dla mnie nie do przyjęcia. Przenosił całe przedstawie-nie z Teatru Polskiego. Łączprzedstawie-nie z kostiu-mami, dekoracjami – i jeszcze uważał, że Lublin powinien paść na kolana. Ja wiem, że to jest wielki aktor, ale to, co robił jako dyrektor, było nie dla mnie.
Natomiast Gogolewski potrafił wspa-niale pracować z aktorem. Kiedy nie starał się być reżyserem, tylko brał so-bie dobrych współpracowników, to da-wało rezultaty.
– A pamiętasz Iwanowa? – jakiś czas temu spytała Małgorzatę Gnot któraś z inspicjentek.
Pamięta. Więcej, uważa go za naj-lepsze przedstawienie, jakie widziała.
Dzięki temu, że nad Iwanowem Czecho-wa pracoCzecho-wało dwóch twórców. Jeden to Leszek Mądzik156, który odpowiadał za inscenizację. Drugi – Ignacy Gogo-lewski, który pracował z aktorami i sam świetnie zagrał.
Małgorzata Gnot była zafascynowana Leszkiem Mądzikiem. – Wtedy prze-szedł sam siebie – przekonuje. – Chyba już nigdy tak pięknej wizualnie sceno-grafii nie powtórzył. Zawsze flirtował
z Teatrem Osterwy. Był fantastyczny Iwanow, Antygona, Makbet…
Znała go też jako założyciela Sce-ny Plastycznej KUL. Raz z powodu jego spektaklu miała atak klaustrofo-bii i przez pierwsze minuty zalewały ją poty. Po kilkunastu następnych otwo-rzyła z zachwytu usta i zapomniała, że podczas przedstawienia Wilgoć siedzi, tak jak inni widzowie, zasznurowana w foliowym czarnym worze.
Premiera Wilgoci Sceny Plastycznej KUL w reżyserii Leszka Mądzika odbyła się w 1978 roku. Niedługo potem Mał-gorzata Gnot przypięła do klapy zna-czek „Solidarności”. Gmach partyjnej gazety „Sztandar Ludu” stał przy Ale-jach Racławickich, a Małgorzata była jedną z grupy dziesięciu, którzy w re-dakcji wpadli na pomysł założenia koła
„Solidarności”.
Żeby zrozumieć, jak do tego doszło, musimy się cofnąć do roku 1977. Studio-wała polonistykę i przyszła do „Sztan-daru” na staż dziennikarski. Z repor-terami gazety zjeździła Polskę wzdłuż i wszerz. – Do roku 1980 było napraw-dę fascynująco – przyznaje pani Mał-gorzata. Napisała z kolegą między in-nymi tekst o odnowie w milicji. Wtedy i milicja zaczęła mówić o tym, o czym wcześniej milczała.
Małgorzata Gnot: – W osiemdziesią-tym roku coś pękło i można było rze-czywiście zacząć pisać. Wreszcie bez cenzury. Wcześniej wszystkie stopnie adiustacji tekstu w redakcji to była cen-zura. Najpierw twój kierownik, potem sekretarz redakcji, potem jeszcze za-stępca redaktora naczelnego i w su-mie po tych wszystkich poprawkach zdarzało się, że człowiek nie poznawał swojego tekstu. W moim pokoleniu wszelka działalność artystyczna wią-zała się z tym, jak obejść cenzora. Jak oszukać tych wszystkich cerberów. To było takie perskie oko do widza: wiecie,
156 Leszek Józef Mądzik – założyciel Sceny Pla-stycznej KUL, reży-ser, scenograf. Od 2010 roku profesor sztuk plastycznych w Kato-lickim Uniwersytecie Lubelskim..
Karta uczestnictwa V Studenckiej Wiosny Teatralnej, 1–7 V 1970 roku.
Ze zbiorów Andrzeja Rozhina.
o czym mówimy, a oni nie wiedzą. Za-wsze szukano metafory. Czasami nie-zwykle pięknej artystycznie. Nie lubię spektakli publicystycznych, gdzie jest wszystko wyłożone. Tutaj, w Teatrze im. Osterwy, mieliśmy spektakl w re-żyserii Babickiego, chyba w 2009 roku – Rock’n’roll, gdzie jest pokazana histo-ria opozycji w Czechosłowacji. Szczerze, nie miałam dreszczy. Fajny spektakl, bo Stoppard zawsze fajnie pisze, ale ta pub-licystyczność mi przeszkadzała. Nato-miast w dawnych czasach, kiedy można było to pokazywać w formie metafory, to uskrzydlało.
Syn piłsudczyka i obrońcy Lwowa – re-daktor Lesław Gnot – miał swój na ów-czesną władzę sposób: delikatność, dy-plomacja, zdolność dialogu z ludźmi różnych opcji i lwowski uśmiech. Bro-niły go też przekonania lewicowe, któ-rym był wierny do śmierci.
W roku 1980 władza wpadła na po-mysł: w związku z tym, co się działo, jedna z lubelskich gazet musi mieć rub-rykę „Solidarności”. Padło na „Kurier”, gazetę niepartyjną. Lesław Gnot nie był fanem „Solidarności”, ale nie mając wyj-ścia, zgodził się. Nie wiedział, że rok później – po dwudziestu czterech la-tach – władza pozbawi go stanowiska.
Wszystko dlatego, że zmieniła się kon-cepcja – za prowadzenie rubryczki „So-lidarności”, jako sprzeniewierzenie się władzy ludowej, redaktora zdjęto.
Drzwi gmachu przy Alejach Racławi-ckich zatrzasnęli jej przed nosem. 13 grudnia 1981 roku nawet kioskarz zer-kał na Małgorzatę spode łba. Uchylił drzwi i przez szparę podał teczkę na gazety. Solidarnościowców ze „Sztan-daru” szef wysłał na urlop.
Małgorzata Gnot: – Nigdy w życiu nie zostałabym w mediach, gdybym nie wi-działa, jak mój ojciec przeżywa rozsta-nie z „Kurierem”. Jedyną pociechą dla
niego było to, że ja tam pójdę. Zgodzi-łam się, ale to były okropne lata, jeśli chciało się zachować odrobinę godno-ści i wiarygodnogodno-ści. W każdym razie za dyspozycyjność miałam wtedy zero, za aktywność dziennikarską – zero. Nie-stety ta ocena rzutowała na płace. Kon-testowałam po cichu, bo nie mogłam głośno.
– No to co, podpisujesz? – rzucił sekre-tarz redakcji „Kuriera”. – Mam tu dla ciebie asygnatę. – W jednej ręce trzy-mał talon na malucha, a w drugiej de-klarację przystąpienia do reżimowego Stowarzyszenia Dziennikarzy PRL.
(Kiedy na studiach próbowano zwer-bować ją do partii, odpowiadała poważ-nym tonem: – Jeszcze nie dojrzałam. To życiowa decyzja. – Później miała oka-zję rzucić legitymacje partyjne Mariana Buczka i Leszka Wiśniewskiego, swoich kolegów z „Solidarności”. Wydelegowa-li Małgorzatę, wiedząc, że jako niezrze-szona nie będzie monitowana w sprawie ich decyzji. – Po prostu zostaw sekre-tarzowi na biurku i wyjdź – instruo-wali. Sekretarz redakcyjnej komórki najpierw zrobił się zielony na twarzy, potem złapał za serce, a jeszcze później usiłował jej wcisnąć trefne książeczki z powrotem).
„Mój maluch się rozpada”, przeszło jej przez myśl, kiedy sekretarz „Kurie-ra” podsuwał jej deklarację.
Jakiś czas później powitał ją inaczej:
– Czy ty wiesz, co ten twój Wałęsa zno-wu wymyślił?!
„Boże, dlaczego?!”, pytała siebie znowu.
Gdy nastał stan wojenny zaczęła żało-wać, że nie spróbowała zdawać na re-żyserię. Praca w mediach była nie do zniesienia. Dzisiaj patrzy na reżyserów i nieraz przechodzi jej przez myśl: – „Ja bym to zrobiła inaczej!”.
Pani Małgorzata: – Mam takie prze-błyski, ale nie uważam, że dałabym radę.
Jednak trzeba mieć ogromną odporność psychiczną, żeby to jakoś udźwignąć.
To jest odpowiedzialność za cały ze-spół. Kiedy zobaczyłam, jak dużo pracy, takiej niewdzięcznej, wymaga przela-nie wizji reżysera na realia teatralne, to szczerze mówiąc, zrezygnowałam. Jesz-cze na studiach praca w redakcji mia-ła być antraktem przed zdawaniem na studia reżyserskie.
– Dam sobie rok – powtarzała wtedy.
Rok na to, aby coś napisać. Albo na-malować. Nie malowała. Za to podjęła nieśmiałe próby literackie. Na reżyserię potrzebowała pokaźnej „teczki z dorob-kiem”. Prób literackich miała za mało.
– Między innymi dlatego poszłam na staż do „Sztandaru Ludu” – tłumaczy po latach. – Miałam święte przekonanie, że będę zdawać na reżyserię, ale proza życia okazała się decydująca. Zostałam przy pisaniu o teatrze.
– Nie miałem racji – po roku 1989 po-wiedział do Małgorzaty redaktor na-czelny „Kuriera” Wójcikowski. – Ty miałaś. Przepraszam.
Małgorzata Gnot po latach: – Dało mi to jakąś satysfakcję. Wtedy Włodek Wójcikowski nie dopuszczał żadnej
in-nej opcji niż obowiązująca.
Był rok 1990. Małgorzata Gnot razem z Wacławem Białym i Janem Pleszczyń-skim zakładała lubelski dodatek „Gaze-ty Wyborczej” – „Gazetę w Lublinie”.
Pierwsze wydania wychodziły w ponie-działki i czwartki, dlatego godziła to z pracą w „Kurierze”. Przyszedł czas, że już się nie dało. Wtedy redaktor na-czelny Wacław Biały kazał jej wybie-rać. W myślach ważyła argumenty „za”
i te „przeciw”. Za „Kurierem” przema-wiało to, że dopiero co kupił go pry-watny właściciel. Współpraca z „Ga-zetą w Lublinie” też zapowiadała się interesująco.
– Wybieraj – powtórzył Wacław Biały.
Stanęło na „Kurierze”.
Została redaktorem „Magazynu” weeken- dowego. Na przemian z Arturem Bor-kowskim. Była szczęśliwa: po roku dzie-więćdziesiątym redagowała, jak chciała, i pisała, co chciała.
– On się sprawdza, a ty nie – usłyszała od nowej redaktor naczelnej po kilku-nastu latach (licząc z przerwami) re-dagowania dodatku. – Wszystko, co ci mogę zaoferować, to pół etatu.
Małgorzata Gnot wiedziała, że nu-mery „Magazynów” pod jej redakcją nie są gorsze od tych Borkowskiego.
Rozumiała też, że nie poprze jej nikt z redakcyjnych kolegów. Wszyscy bali się o posady. Czasy się zmieniły. Po pierwsze, dziennikarz miał pracować od rana do wieczora. Po drugie, hono-raria zmalały. Sama za tekst do „Ma-gazynu” płaciła współpracownikom na przykład czterysta czy pięćset złotych, ale w momencie, kiedy rozmawiała z naczelną, stawka była już dużo niższa.
Jakieś osiemdziesiąt, nawet pięćdzie-siąt złotych. Po trzecie: status i pre-stiż pracy dziennikarza był mizerny.
Wiedziała też, że Artur szedł na kom-promisy. Ona upierała się przy swo-im. Na przykład kiedy nie zapewnio-no dobrego materiału ilustracyjnego do „Magazynu”.
– Znajdź sobie zdjęcie w Internecie – słyszała. – Przerobimy je…
Nie zgadzała się, dlatego jakiś czas potem zaproponowano jej pół etatu.
– Nie wiem, czy nie powinien pan ża-łować. W końcu pozbywa się pan nie najgorszego pióra – powiedziała pani Małgorzata do prezesa, kiedy „Kurier Lubelski” został przejęty przez wydaw-cę „Polska The Times”.
– Mnie teraz dobrych piór nie trzeba.
– Moją ulubioną formą dziennikarską, elegancką i sprawiedliwą, był zawsze
wywiad – podkreśla Małgorzata Gnot po latach.
– Nawet nie podchodź – nieraz słysza-ła od redakcyjnych kolegów. Mówili tak i wtedy, kiedy do Lublina przyje-chał Łomnicki z Lekcją polskiego Anny Bojarskiej. Na upartą dziennikarkę pa-trzyli jak na wariatkę. – Przecież on cię rozniesie.
Łomnicki grał starzejącego się Koś-ciuszkę. Pani Małgorzata najpierw roz-mawiała z aktorem w garderobie, potem w jego samochodzie, a skończyła wy-wiad już w hotelu. Zapamiętała Łom-nickiego jako cudownego człowieka, ot-wartego, opowiadającego niesamowicie ciekawe historie.
Elegancki, tak z kolei wspomina Je-rzego Stuhra. Po autoryzacji potrafił zatelefonować, podziękować i powie-dzieć: – Tekst mi się podoba.
Nie rozmawiała z Zapasiewiczem, choć miała szansę. Niedługo po boj-kocie aktorskim w roku 1982157, kiedy modne stało się złe traktowanie dzien-nikarzy. Była nawet na spotkaniu klubo-wym w Warszawie i na liście do indywi-dualnej rozmowy. Zapasiewicz wszedł.
Zanim dotarł do stolika, rzucił: – Tyl-ko od razu uprzedzam, że na pytania prywatne nie zamierzam odpowiadać.
Nikt nie spytał o jego świeży zwią-zek z Olgą Sawicką. Małgorzata Gnot zdecydowała, że wypisuje się z kolejki.
– Krysia jest w drodze do Milanówka – tłumaczył innym razem Edward Kło-siński, mąż Krystyny Jandy. Miły, do serca przyłóż.
Wcześniej Małgorzata Gnot prze-prowadziła z nią wywiad. Rozmawiało się sympatycznie. Dzwoniła w sprawie autoryzacji.
– Krysi nie ma – powtórzył pan Edward.
Znała go z innej rozmowy: robiła re-portaż z kręconego w Lublinie filmu Kronika wypadków miłosnych Andrze-ja Wajdy. Siedział obok niej i pokazując
przedwojenny album Wilna, tłumaczył, jak będą filmować Lublin, żeby przypo-minał tamte plenery. Edward Kłosiński to jeden z najwspanialszych ludzi, ja-kich poznała jako dziennikarka.
– Pani Małgorzato, wiem, że ja tak mó-wię – tłumaczyła Krystyna Janda, kiedy redaktorka wreszcie ją zastała. – Wiem, że to powiedziałam, ale to jest nie do przyjęcia.
Małgorzata napisała od nowa.
– Pani Małgorzato, wiem, że tak mó-wię… – znów powtórzyła Janda. – A tak nie można mówić.
Dziennikarka kreśliła po raz kolejny.
– Proszę nie brać tego do siebie – tłu-maczyła aktorka. – Naprawdę wiem, że to powiedziałam, ale przecież to jest bzdura.
Małgorzata miała dość i po raz pierw-szy chciała napisać: „wywiad nieautory-zowany”. Zrobiła inaczej: po czwartej, a może piątej autoryzacji tekst poszedł do druku.
Przed spotkaniem z Piotrem Macha-licą miała w głowie gotową listę pytań.
Aktor przyjechał do Teatru im. Osterwy z Kotką na gorącym blaszanym dachu.
Jako jedyna w Lublinie mogła z nim zro-bić wywiad – zasługa Andrzeja Rozhi-na, z którym znała się już wtedy lepiej.
– No jak to?! Nic ci nie powiedział?! – dziwiły się potem koleżanki.
– To posłuchajcie. – Uśmiechnęła się i wcisnęła play. Na początku cisza. Po-tem kilka słów. Po następnych kilku minutach jakieś niedokończone zda-nie. Mruknięcia i pauzy przerywane kolejnymi pytaniami dziennikarki.
Po latach Małgorzata Gnot wspomi-na: – Mówił jedno słowo na kwadrans.
Może dlatego, że był zmęczony? Cza-sem ci najwięksi rozśmieszacze okazują się tacy serio…
Jak Cezary Pazura, który opowiadał jej o tym, jak ciężko jest zrobić spek-takl, jak trudno funkcjonować artyście.
Jak Cezary Pazura, który opowiadał jej o tym, jak ciężko jest zrobić spek-takl, jak trudno funkcjonować artyście.