Robił to, co dawało mu satysfakcję nie tylko finansową. Otaczał się ludźmi, których lubił i cenił. Dziś razem z Je-rzym Lużyńskim174 ma fundację i jest jej wiceprezesem. Obaj są daleko od poli-tyki, choć niektórzy chcą ich do siebie przywiązać.
– Dziś obserwuję Chatkę Żaka z dy-stansu, nikt mnie tu nigdy nie zapro-sił, pani jako pierwsza mnie poprosiła, żebym coś o Chatce Żaka powiedział – mówi Wojciech Boguszewski. – Niko-go wcześniej nie interesowało skorzy-stanie z moich doświadczeń, ja też o to nie zabiegałem. Gdyby ktoś chciał, toby do mnie dotarł. Mam kontakt z Krzyś-kiem Borowcem, z Jurz Krzyś-kiem Lużyńskim.
Nadal robię to, co lubię. Funkcjonuję w tych samych trybach, w jakich obra-całem się w Chatce, i w tym, co mi się podobało – dodaje. Zajmuje się promo-cją Polski za granicą. Na koniec wspo-mina swój pierwszy wyjazd na Zachód.
Miał dwadzieścia lat i przypadkiem zo-stał szefem wyprawy studenckiej szla-kiem walk Polaków na frontach II woj-ny światowej. Na wyjazd zgodę wyraził
174 Aktor Grupy Chwilowej.
rektor. Fabryka samochodów dała stu-dentom dwa żuki. Dzień przed wy-jazdem przyszła informacja, że Zwią-zek Radziecki nie zezwala na wjazd na swoje terytorium. Trasa biegła z Pol-ski przez NRD i RFN, państwa Europy Zachodniej, Tunezję; dalej w planach były Egipt i Turcja, ZSRR. Rosjanie się oburzyli: Związek Radziecki na końcu?!
Rektor decyzję cofnął, fabryka zabrała żuki, któryś student rzucił pomysł: – Je-dziemy stopem!
Było ich pięciu: Jasiek Orzechowski, Mietek Dziubiński, Staszek Zając, Sta-szek Szymanek i Wojtek Boguszewski.
Wsiedli w pociąg do NRD i wysiedli w Berlinie Wschodnim. Zwiedzili Ber-lin Zachodni i wrócili do wschodniej części miasta. Znów w pociąg, już do Eisenach, gdzie produkowano wart-burgi. Granicę chcieli przekroczyć piechotą.
– Jesteście aresztowani! – krzyknął nie-miecki funkcjonariusz.
– Za co?
– Weszliście na teren jednostki wojsko-wej, który jest częściowo zaminowany.
Mieli mapy węgierskie, tam min ani jednostki wojskowej nikt nie narysował.
Jako pierwszego przesłuchano Stasz-ka Zająca. Krzyczano do niego po nie-miecku. Nic nie rozumiał. Podjął de-cyzję, że wraca do Polski. Pozostali studenci kupili bilety, by do RFN poje-chać pociągiem.
Na granicy zaczepiła ich NRD-ow-ska celniczka: – Guten Morgen, pienią-dze są?
– No są – odpowiedzieli. Mieli wschod-nie marki.
– Muszę je zarekwirować, oddam, jak panowie będą wracać.
– Ale my potem jedziemy dalej!
– Możecie je wydać tutaj.
– Gdzie? Przecież tu nic nie ma. – Zdzi-wili się. Stacja kolejowa stała w szcze-rym polu. Był tylko peron i przejście graniczne.
– To nie problem – odpowiedziała ko-bieta, a potem krzyknęła coś po nie-miecku. Za chwilę pojawił się bufet na kółkach, z wódką i słodyczami.
– Bierzemy wódkę! – zdecydowali jednogłośnie.
Polską turówkę załadowali w plecaki.
Dalej po kolei: po Niemczech była Holandia, potem Belgia, Francja, Wło-chy, Austria. Były też Luksemburg, An-dora, Włochy – San Remo, Monte Car-lo, Rzym, a później Francja, Szwajcaria i jeszcze Czechosłowacja. Wszędzie stu-dentów pytano o to samo – jak się żyje w Polsce?
– Nikt głodem nie przymiera – tłuma-czyli, bo wyobrażenie Polski na Zacho-dzie odbiegało od rzeczywistości. – Są inne samochody, może mamy utrudnie-nia w podróżowaniu, ale żyje się w mia-rę normalnie.
Łapali kolejny samochód, zatrzymał się fiat 127, żółty.
– Pospiesz się! – Wojtek zawołał kole-gę po polsku.
– Wy z kraju! – krzyknął wzruszony star-szy mężczyzna. Polski Żyd, któremu Niemcy zabili całą rodzinę. Zamiesz-kał w Johannesburgu, w Republice Połu-dniowej Afryki, i został jubilerem. Leciał do córki do Londynu. Wysiadł w Am-sterdamie i wynajął samochód. Jechał do Luksemburga, bo tam przyleciały jego bagaże. – Nie słyszałem polskiego, od-kąd wyjechałem – przyznał. Zafundo-wał studentom nocleg w eleganckim ho-telu i pokazał Belgię. Dotąd miał traumę i unikał kontaktu z Polakami.
– Jedźcie ze mną do Anglii! – zapropo-nował już w Luksemburgu.
– Nie mamy angielskich wiz.
– Załatwię.
Ale mieli inny plan: zobaczyć południe.
Znów jechali autostopem. Zatrzymał się trabant z polskim lekarzem.
– Co to za mydelniczka?! – Dziwili się celnicy na granicy Belgii z Francją.
Według planu po Francji miały być Włochy.
Szybę beemki uchylił chłopak, młod-szy od nich: – Ja do San Remo.
– To my też. – Nie zastanawiali się ani chwili.
– Być tak blisko i nie zobaczyć Monte Carlo? – rzucił któryś. Wsiedli do auto-busu, przekroczyli granicę włosko-fran-cuską w Ventimiglii. W Monte Carlo poszli do kasyna, zagrali. Wracali do San Remo. Celnik na granicy spytał: – Gdzie wasze bagaże?
– Jak to gdzie?
– Przecież nie macie.
– Są w San Remo.
– Niemożliwe. Nie macie pieczątek w paszporcie.
– Bo nikt nie przystawił – tłumaczyli.
Fakt, wtedy w Ventimiglii wiz nikt nie sprawdzał.
Przyszedł komendant, starszy Włoch.
Jak się okazało, kiedyś przebywał w obo-zie jenieckim w Rosji. Dalej już mówili po rosyjsku. Przyszła kolejna zmiana pracowników. Włosi postawili swój
al-kohol, oni turówkę. Zrobiło się swojsko i wesoło. Rano włoscy celnicy odwieźli ich do San Remo.
W Belgii na skwerze jedli bagietki z se-rem i szynką.
– Wy z Polski? – spytał mężczyzna. Po-lak, emigrant wojenny. Mieszkał na sta-łe w Brukseli i miał za sobą służbę w ar-mii Andersa. Do Polski nie wrócił, bał się aresztowania. Zaprosił ich do swo-jego domu. Przy którejś kolejce turówki oznajmił: – Coś wam pokażę.
Przydźwigał sztabkę, całą ze złota: – To dorobek mojego życia – oświadczył
z dumą. – Raz do roku idę do jubilera i zanoszę to, co zarobiłem. On to prze-tapia. Sztaba z roku na rok jest coraz większa.
Studenci wpatrywali się jak zahipnotyzowani.
Polak z Brukseli dodał: – Tak przy-jemnie mi się patrzy, jak rośnie, bo po-wstała z niczego.
czerwiec 2012