• Nie Znaleziono Wyników

Wśród narodów, które ciągnie za sobą Bonaparte, na uwagę zasługują jedynie Polacy. Wiedzą chyba równie dobrze jak my, że służą tylko za pre-tekst do wojny i że cesarza mało obchodzi ich niepodległość. Bonaparte nie mógł się powstrzymać, by wielokrotnie nie wyrazić Aleksandrowi pogardy, jaką czuje do Polski, wyłącznie z tego powodu, że chce być wolna. Dogadza mu jednak, by wysunąć ją przeciwko Rosji, a Polacy korzystają z tej okazji, żeby odrodzić się jako naród. Nie wiem, czy im się to uda, bo despotyzm z trudem daje wolność, i to, co Polacy zyskają dla swojej własnej sprawy, utracą dla sprawy Europy. Będą Polakami, ale mimo to w takiej samej nie-woli jak trzy narody, od których nie będą już zależni. W każdym razie Pola-cy to jedyni EuropejczyPola-cy, którzy bez wstydu mogą służyć pod sztandarami Bonapartego […].

Polacy kochają ojczyznę, jak kocha się nieszczęśliwego przyjaciela – kraj jest smutny i monotonny, lud ciemny i leniwy. Polacy zawsze pragnęli wol-ności, ale nigdy nie potrafili jej zachować, myślą jednak, że powinni i mogą rządzić Polską, i to uczucie jest naturalne. Nauczanie ludu jest jednak w Polsce tak zaniedbane i wszelki przemysł jest temu ludowi tak obcy, że Żydzi zagarnęli cały handel i za pewną ilość wódki kupują od chłopów przyszłoroczne zbiory. Dystans dzielący panów od chłopów jest tak duży, zbytek jednych i straszliwa nędza drugich stanowią tak rażący kontrast, że prawa wprowadzone przez Austriaków okazały się lepsze od tych, które tam istniały. Jednakże dumny naród – a Polacy są dumni w swoim nieszczę-ściu – nie chce, by go upokarzano nawet czyniąc mu dobrze, a Austriacy

nigdy tego nie omieszkali. Podzielili Galicję na cyrkuły i każdym z tych cyr-kułów rządzi niemiecki urzędnik. Niekiedy stanowisko to zajmuje człowiek dystyngowany, ale najczęściej jest to jakiś brutal awansowany spośród niż-szych urzędników i właśnie on despotycznie rozkazuje największym pol-skim panom. Policja, która w dzisiejszych czasach zastąpiła tajny trybunał, zezwala na najbardziej ciemiężycielskie poczynania. Proszę więc sobie wy-obrazić, czym jest policja, a więc to, co w rządzie jest instrumentem najdeli-katniejszym i najbardziej arbitralnym, powierzona ordynarnym łapom na-czelnika cyrkułu. Na każdej stacji pocztowej trzy rodzaje ludzi tłoczą się dokoła karet podróżnych – żydowscy kupcy, polscy żebracy i niemieccy szpiedzy. Kraj wydaje się zamieszkały tylko przez te trzy rodzaje ludzi. Głę-boką litość budzą żebracy o długich brodach, ubrani w dawny strój polski;

co prawda, gdyby chcieli pracować, nie byliby w takim stanie – nie wiado-mo czy to duma, czy lenistwo każe im gardzić pracą na ujarzmionej ziemi.

Na traktach spotyka się procesje kobiet i mężczyzn niosących chorągwie kościelne i śpiewających psalmy. Na ich twarzach maluje się głęboki smutek.

Widziałam, że kiedy dawano im nie pieniądze, lecz jedzenie lepsze od tego, do którego przywykli, ze zdziwieniem spoglądali w niebo, jakby nie wierzy-li, że stworzeni są, by z tych darów korzystać. W Polsce, zgodnie ze zwycza-jem, kiedy człowiek z ludu spotyka pana, podejmuje go za kolana. Niepo-dobna kroku zrobić we wsi, aby kobiety, dzieci i starcy nie witali was w ten sposób. Na tle tego obrazu nędzy widać kilku ludzi w lichych frakach, szpiegujących nieszczęście, bo było to jedyne, co mogli dojrzeć. Naczelnicy cyrkułów odmawiali panom polskim paszportów, a to z obawy, by się nie spotykali między sobą lub nie pojechali do Warszawy. Kazali im zgłaszać się co osiem dni dla stwierdzenia ich obecności. Austriacy głosili na wszystkie sposoby, że wiedzą jak są w Polsce znienawidzeni […].

Któregoś ranka zboczyłam z drogi, chcąc zobaczyć zrujnowany zamek – własność księżny marszałkowej. Aby do niego dotrzeć, jechałam drogami, o których nikt, kto w Polsce nie podróżował, nie może mieć pojęcia. Pośrod-ku jakby pustyni, przez którą jechałam sama z synem, jakiś mężczyzna na koniu pozdrowił mnie po francusku. Chciałam mu odpowiedzieć – był już daleko. Nie mogę wyrazić, jakie wrażenie w tej ciężkiej chwili wywarł na mnie ów drogi język! Ach, gdyby Francuzi stali się wolni, jakżeby ich ko-chano! Oni pierwsi gardziliby swymi obecnymi sprzymierzeńcami. Wysia-dłam z karety na podwórzu zamku walącego się w gruzy. Stróż, jego żona i dzieci wyszli na moje spotkanie i podjęli mnie za kolana. Korzystając z pośrednictwa kiepskiego tłumacza, powiedziałam im, że jestem znajomą księżny marszałkowej. To nazwisko wystarczyło, by wzbudzić ich zaufanie:

nie wątpili w to, co mówię, mimo że przyjechałam bardzo marnym ekwipa-żem. Otworzyli dla mnie salą przypominającą więzienie i kiedy do tej sali

189

wchodziłam, przyszła jedna z kobiet i zapaliła w niej pachnidła. Nie było ani białego chleba, ani mięsa, ale za to znakomite wino węgierskie i wszędzie obok największej nędzy widniały okruchy wspaniałości. Kontrast ten często spotyka się w Polsce; nie ma łóżek nawet w domach, w których panuje wy-szukana elegancja. W tym kraju wszystko wydaje się jedynie szkicem, nic nie jest ukończone. Czego jednak nie można się dość nachwalić, to dobroci ludu i szlachetności możnych – jednych i drugich z łatwością porusza wszystko, co dobre i piękne, zaś urzędnicy, których Austria tam posyła, wydają się wśród tego ruchliwego narodu ludźmi z drewna.

Germaine de Staël, Dziesięć lat wygnania, tłumaczyła Elżbieta Wassongowa, wstępem i przypisami opatrzyła Barbara Grochulska, Czytelnik, Warszawa 1973, s. 186-198.

Jean-Baptiste Barjaud