Podróże Guliwera należały w dzieciń
stwie do moich ulubionych lektur - w ywo
ływały dreszcz emocji, pobudzały wyobraź
nię, obiecywały istnienie „innych światów”.
D latego ty tu ł „G u liw e r” uw ażam za najlepszy z możliwych tytułów dla pisma- -przewodnika po najbardziej magicznym ze światów, świecie książki dla dzieci, a pro
pozycję autorskiej podróży z przedstawi
cielam i redakcji kw artalnika uznałam za zapowiedź przygody. 1 nie zawiodłam się.
Po pierwsze udało mi się przy tej oka
zji pobić osobisty rekord siedzenia w samo
chodzie i za jednym zamachem przejechać Polskę w szerz - z Lublina do W olsztyna (8 i pół godziny). A że wcześniej tego sa
mego dnia zostałam dowieziona z Łodzi do Lublina (4 i pół godziny) razem złożyło się to na ww rekord. Nie on jednak okazał się najważniejszy.
W o s ta tn ie j b ow iem , nom en om en trzynastej, godzinie podróży pojawiła się dziwna aura. Lekko zabytkow y atlas sa m ochodow y pana S ylw ka w ska za ł nam zamiast ogólnie uczęszczanej drogi jakąś pokrętną kombinację i zbłądziliśmy do kra
iny wiatraków, czyli miejscowości Śmigiel.
Pogoda przez cały dzień była zmienna, to grzało, to lało, co znalazło swoje odzwier
ciedlenie na wieczornym niebie. Olbrzymie słońce stoczyło właśnie krwawy bój z na
w a łą chm ur i było ju ż tylko są czą cą się sp o m ię d zy czarnych kłębów b la d o ż ó łtą pośw iatą. Na tym tle p rze su w a ł się za
oknem naszego busa rząd okaleczonych wiatraków, a jedna z chmur przybrała na
wet postać konnego rycerza z kopią. Dro
ga skończyła się przy jakimś słabo oświe
tlonym skwerze. Żywego ducha. Nagle zza oddalonego o parę metrów niestrzyżone- go żywopłotu dobiegł nas jakiś męski dwu
głos. Brzmiał donośnie, ale słów nie dało się ro zró żn ić, no, m oże poza jednym . To właśnie słowo, powszechnie uznawane za niecenzuralne, upewniło nas, że nie jest to filozoficzny dyskurs Don Kichota i San- cho Pansy, ale przyjacielska pogawędka dwóch panów - po spożyciu lub w jego trakcie.
A le nie m ieliśm y w yjścia. Redaktor A neta na ochotnika ruszyła w mrok i po chwili nad żywopłotem ukazały się dwie pary ramion, jakby nagle któryś z wiatra
ków ożył. To dwaj panowie próbowali ge
stem wskazać Anecie drogę, słusznie za
kładając, że ze zrozum ieniem słownych wskazówek może mieć problem. „Z powro
tem, pani kierowniczko, w lewo i jeszcze raz w lewo.”
Tak też zrobiliśmy i znaleźliśmy się na wąskiej, wyboistej drodze, obramowanej zwartąkolum nadądrzew . Sklepienie tonęło w mroku. „Ale gotyk!”, jęknęła Aneta. „Moż
na by tu nakręcić jakiś horror!”
Kalina Jerzykowska w Wolsztynie.
Fot. Aneta Satława
Spotkanie z czytelnikami „Guliwera”.
Fot. Aneta Satława
W św iatłach sam ochodu m ajaczyły
ście w środku lata?! Ktoś rzeczywiście krę
cił nam tu jakiś horror. I nie zamierzał, jak się później okazało, poprzestać wyłącznie na doznaniach wzrokowych.
W Wolsztynie powitała nas pani Dag
mara i poprowadziła wprost do półokrągło sklepionej bramy neogotyckiej kamienicz
ki. Tabliczka na murze głosiła, że w tym domu w ia ta ch 1872-1880 mieszkał i pra
c o w a ł s ły n n y u czo n y dr R o b e rt K och.
„Mieszkał tu, od frontu, w tej willi w podwór
ku, gdzie będą państwo spać, miał klinikę, państwo chcieli wyjść, wystarczy odkręcić zasuwkę”. Popatrzyliśmy po sobie. To, co zdążyliśmy zobaczyć, jadąc przez miasto, nie wskazywało, by miało tu kwitnąć jakieś bujne nocne życie, więc zgodnie zapewni
liśmy panią Dagmarę, że opuszczać bu
dynku nocą nie zamierzamy. „No, nigdy nie w iadom o...” , pani Dagmara uśmiechnęła się raz jeszcze i życząc nam spokojnej nocy zeszła na dół. Trzasnęły drzwi i zo
staliśmy sami.
Spędziliśm y kwadrans na oglądaniu pokoi - dużych, w ygodnych, ze skośny pierwszych oględzinach obecność ogro
du zw iastow ał tylko dobiegający z ciem
nego, zdaniem Anety niepokojącego. Pan Sylwek nie miał na ten tem at zdania, bo esem esował do żony. Nagle ciszę nocną rozdarł przeraźliwy wrzask. „Koty?”, zdzi
wił się pan Sylwek, „Przecież nie marzec.
Spać nam nie dadzą.” „Ja tam śpię ze sto
perami w uszach.”, dumnie oznajmiła Ane
ta i pomaszerowała do swojej sypialni.
Leżąc w łóżku, m im owolnie w słuchi
wałam się w ciemność. Było idealnie cicho.
W idocznie kota ju ż obdarto ze skóry, bo w życiu nie uwierzę, żeby taki w rzask mógł być objaw em naw et najdalej posuniętej miłosnej determinacji. Zasnęłam.
Obudziło mnie stąpanie po dachu. Nie, nie oblałam się z miejsca zimnym potem, towarzyszy podróży wyszedł z pokoju, żeby się czegoś napić. A to, że wcześniej od
głos kroków d o b ie g a ł od stro n y dachu, musiało być sennym złudzeniem.
Resztę nocy przespałam spokojnie.
Przy śniadaniu dzieliliśm y się w raże
niami z nocy. Pan Sylwek uskarżał się na jakąś natrętną mysz, która całą noc chro
botała mu tuż nad uchem, ja na łażącego po dachu kota (w obawie przed śmieszno
ścią, nie przyznałam się do hipotezy ze zło
dziejem). „A potem okazało się, że to któ
reś z was łazi po holu”, wystąpiłam na ko
niec z oskarżeniem. „Ja nie!”, stanowczo oświadczył pan Sylwek, „Ale kroki w holu też słyszałem , m yślałem że to pani, ale okazuje się, że to Aneta nie mogła spać.”
„Mogłam i spałam!”, Aneta była równie sta
nowcza. „I nic nie słyszałam dzięki stope
rom. Za to miałam super sen, horror. I po raz pierwszy w życiu w yśnił mi się cały od początku do happy endu, bo w końcu zła
paliśmy tego Frankensteina!”
Nie było czasu na zapoznanie się ze szczegółam i, bo A neta i S ylw ek m usieli przygotować m ateriały do prom ocyjnego spotkania „G uliw era” z w ielkopolskim i bi
bliotekarkam i. Ja dotarłam do biblioteki pod koniec spotkania Anety, zaraz po nim miałam spotkanie z dziećmi i natychmiast po nim wskoczyliśmy do busa, żeby mnie odwieźć na pociąg do Ostrowa Wielkopol
skiego, bo tak było katowiczanom po dro
dze. S zansa, że uda nam się pokonać w dwie godziny 180 kilometrów była wła
ściw ie żadna, ale pan S ylw ek am bitnie podjął się zadania, wiedząc, że na następ
ny pociąg do Łodzi musiałabym czekać trzy godziny.
Ledwie wsiedliśmy, Aneta zrelacjono
wała mi sw oją poranną rozmowę z dyrek
torką wolsztyńskiej biblioteki. Otóż ta za
pytała ją, na pozór konwencjonalnie, ja k nam się spało. Aneta przytoczyła jej moje i pana Sylwka opowieści, podkreśliła w y
godę sypiania ze stoperami, dzięki czemu ona nic nie słyszała i mogła spokojnie de
lektow ać się pełnom etrażow ym sennym horrorem i w tym momencie wyraźnie zde
nerwowana pani dyrektor przerwała jej i za
częła przepraszać. Że nas nie uprzedzili, że w d a w n e j le c z n ic y K o ch a straszy.
Tu podała kilka przykładów rzeczonego straszenia, jako to skrobanie w ściany, cho
dzenie po dachu, zapalanie światła w ła
zience (tego nie doświadczyliśmy), nocnej ucieczce delegacji niemieckiej z nawiedzo
nego domu i złożonej burmistrzowi skar
dze. „Ale ponieważ nigdy nikomu nie stała się krzywda, nie uprzedzamy naszych go
ści, bo nikt nie chciałby tam spać, a prze
cież zainwestow aliśm y dużo w te pokoje gościnne...”, usprawiedliwiała się pani dy
rektor. Na koniec zapewniła Anetę o go
ścinności wszystkich mieszkańców Wolsz
tyna, z duchami włącznie.
I ja tę gościnność, wręcz opiekuńczość wolsztyńskich sił nadprzyrodzonych zde
cyd o w a nie potw ierdzam , bo dzięki nim zdążyłam na pociąg. Jakim cudem? Po prostu zatrzymały czas. Na krótko, jakieś 1 0 -1 5 minut. „Zabrakło nam jakichś 10- 15 minut”, stwierdził pan Sylwek na 13 ki
lo m e tró w przed O s tro w ie m i 13 m inut przed odjazdem pociągu. „Jedyna szansa, że pociąg się spóźni.”
Ale nie spóźnił się. Ja też nie. Zdążyli
śmy jeszcze zmylić drogę na jakimś ron
dzie (duchy chyba trochę sobie z nami igra
ły, co dowodzi, że miały poczucie humoru), już w samym Ostrowie próbowaliśmy wy
pytać o drogę na dworzec jakieś panienki, które długo się zastanawiały, bo wreszcie oświadczyć, że są nietutejsze. Wreszcie ot!
tak, „na pałę” , skręciliśmy w prawo i zna
leźliśmy się przed dworcem. Dwie minuty przed planowym odjazdem pociągu.
Kto chce, niech wierzy, kto nie chce, niech nie wierzy. A najlepiej niech jedzie do W olsztyna i przekona się na własnej skórze.
BIOGRAMY
Wioletta Bojda