• Nie Znaleziono Wyników

Między ideologią macierzyństwa a realiami dzieciństwa

charakteru rodziny

2. Między ideologią macierzyństwa a realiami dzieciństwa

Dzieje dzieciństwa do niedawna traktowane były w sposób margine­ sowy. Nauka nie poświęcała zbyt wiele uwagi pozycji dziecka w społe­ czeństwie i rodzinie. Przełomem w podejściu do badań nad dzieciństwem stała się wydana w 1973 r. praca Philippa Aries „Historia dzieciństwa”. Opierając się na wnikliwych badaniach, autor wysunął tezę, że dzieciństwo było tworem kultury.

Teza ta stała się podstawą do rozlicznych dyskusji i polemik. Aries zwrócił uwagę socjologów, historyków i antropologów na problem dzie­ ciństwa w dziejach ludzkości. Problematyka ta wzbudziła szczególne zain­ teresowanie we Francji i Niemczech. W Polsce dzieciństwo człowieka i jego przemiany nie są tak popularne. Stosunkowo najlepiej opisane i zba­ dane zostały dzieje myśli pedagogicznej. Zainteresowanie budzi również problem obecności dziecka i dzieciństwa w literaturze pięknej. Ciągle jeszcze dzieciństwem jako odrębną kategorią badawczą nie zainteresowały

L ucjan K ocik W ZO RY M A ŁŻEŃ STW A 1 R O D Z IN Y

W tym kontekście nie można pominąć bardzo ciekawego opracowania M. Papuzińskiej (1999) pt. „Pierwsze dziecko naszej ery”, które zaczyna się następującą uwagą:

Nasza era, jak dobrze wiadomo, zaczęta się od narodzin dziecka. A dalej, przez wiele stuleci, było tak. jakby żadne inne dziecko się ju ż nie urodziło. Ludzie brali się znikąd i od razu byli dorośli. Pierwsze prawdziwe dziecko, jakie po narodzinach Chrystusa zdołało wejść do europejskiej kultury i osiąść w niej na stałe, było dziew­ czynką i nazywało się Urszula Kochanowska (tamże).

Do X II w. w literaturze i sztuce dziecko nie istnieje. Średniowieczne ilustracje pokazują ludzi we wszelkich możliwych sytuacjach - we śnie i przy pracy, w kąpieli, na polowaniu, handlujących, modlących się, wal­ czących i odpoczywających. Ale ludzie ci prawie nigdy nie zajmują się dziećmi. Na rycinach nie da się obejrzeć matki czule pochylonej nad ko­ łyską ani ojca bawiącego się z synkiem. Jeśli nawet na jakimś obrazie przedstawiano dzieci, to w niczym one dzieci nie przypominały. Miały twarze, budowę ciała, strój ludzi dorosłych, były tylko o połowę mniejsze.

W wiekach średnich nieliczne kobiety umiejące czytać mogły z prze­ pisywanych ręcznie książek dowiedzieć się, jak odmawiać pacierze, jak zwalczać pchły, jak poruszać się z godnością, a zarazem skromnie, jak zarządzać majątkiem, gdy mąż wyruszył na wojnę, jak rozmnażać ptaki w klatce. Do niezmiernej rzadkości należały jednak podręczniki opieki nad dzieckiem, jakby taka wiedza nie była nikomu przydatna.

Historycy łamali sobie głowę nad tym fenomenem, bo przecież wydaje się, że miłość macierzyńskajest, podobnie jak seks, wrodzonym instynktem i nie da się jej wykorzenić. Przynajmniej tak uważamy dzisiaj.

W średniowieczu, a nawet znacznie później, wcale tak nie było. Dzieci rodziło się dużo i wiele z nich (według różnych szacunków od 30 do 60%) umierało przed ukończeniem piątego roku życia.

Nowo narodzone dziecko było czymś w rodzaju domowego zwierzątka. Nie jest to przesada, bo istniały okolice, gdzie zmarłe, nieochrzczone dzieci chowano gdziekolwiek, razem z padłymi psami czy cielętami. Kobiety karmiły niemowlęta i zapewne czasem nawet przewijały. Jeśli ten wysiłek zakończył się fiaskiem, to trudno - Bóg dał. Bóg wziął. Małe dziecko nie było człowie­ kiem, lecz zaledwie etapem pośrednim, istotą zawieszoną między życiem a śmiercią. Dopóki nie stanęło mocno na nogach, nie wiadomo było, czy nie 140

Lucjan K ocik W ZORY M A ŁŻEŃ STW A I R O D Z IN Y

poszybuje z powrotem do nieba, więc nie należało się zbytnio do niego przywią­ zywać. Z dzisiejszego punktu widzenia może to wyglądać na okrucieństwo, ale była to raczej samoobrona. Tak wiele dzieci umierało; za dużo, by warto było inwestować w nie uczucie i cieipieć, gdy odejdą. Dziecko nabierało wartoś- ci dopiero wtedy, gdy zaczynało nadawać się do pracy, a do tego zdolne już były pięcio-, siedmiolatki. I to nie do jakiejś' na wpół ulgowej zabawy, ale do pełnowartościowej pracy na równi z dorosłymi. Na prawdziwe dzieciństwo nie było zatem czasu. Ledwie niemowlak wyszedł z pieluch, stawał się doro­ słym człowiekiem, obarczonym dorosłymi obowiązkami i biorącym udział w dorosłych rozrywkach.

Czy w ogóle w średniowieczu były dzieci? - pyta Jacques le Goff, wybitny mediewista, i odpowiada, że nie. Nie było dzieci, nie było dzie­ ciństwa, byli tylko malutcy doros'li. „Odrodzenie nauczyło nas - albo nau­ czyło na nowo - opłakiwać zmarłe dzieci” - pisze Jean Delumeau w „Cy­ wilizacji Odrodzenia”. Rzeczywis'cie, z tego okresu pochodzą pierwsze nagrobki, na których pojawiają się wizerunki przedwczes'nie zmarłych dzia­ tek, ale zwykle są to groby rodziców, a dzieci zajmują tylko stosowne dla siebie miejsce u ich stóp. Dopiero w X V II w. dzieci zamożnych rodziców uzyskały prawo do własnego nagrobka. Zmiana ta dotarła tylko do wąskiej warstwy elit. Społeczeństwo w swej masie nie zmieniło się ani o jotę.

W Polsce o wiele wczes'niej niż w Europie pojawiły się osobne nagrobki pos'więcone dzieciom. We Francji najwczes'niejszy nagrobek przedstawia­ jący samo dziecko powstał, zdaniem F. Aries, w 1584 r., a w Polsce odna­ leziono nagrobki dzieci pochodzące z początku wieku XV (Tazbir 1995; 42). Powszechny był zwyczaj ozdabiania nagrobków epitafiami będącymi wyrazem miłości rodzicielskiej.

O tym, że o zmarłych dzieciach pamiętano, świadczyć może jeszcze jeden powszechny w Polsce zwyczaj. Otóż częste było nadawanie dziecku

imion, które nosiło zmarłe przedwczes'nie rodzeństwo, jak gdyby chciało się je przywołać do życia.

W XV II i X V III w. w Polsce umieralność dzieci do piątego roku życia wynosiła 55%. Mężatka była w ciąży permanentnie. Kobieta, która wyszła za mąż przed ukończeniem 20. roku życia, rodziła średnio od dziewięcior­ ga do dziesięciorga dzieci. Tej, która znalazła męża po dwudziestce, było trochę lżej - miała tylko siedmioro, ośmioro dzieci. Dzieciobójstwo uzna­ wano wprawdzie za przestępstwo, karane zarówno przez państwo, jak

Lucjan K ocik W ZORY M A ŁŻEŃ STW A I R O D Z IN Y

i przez Kościół, ale to prawo było jednym z wielu martwych w owych czasach przepisów. Niechciane dzieci umierały często z powodu zanied­ bania i braku opieki. Nierzadko niemowlę spało w jednym łóżku z rodzi­ cami i zostawało przez nich całkiem przypadkowo zaduszone. Powszechną praktyką w bogatszych rodzinach było oddawanie niemowląt na odcho­ wanie na wieś. Taki proceder, jeżeli weźmiemy pod uwagę warunki życia na wsi, był niemal oczywistym skazywaniem dzieci na śmierć. Niekiedy zawierano kontrakty dzierżawne, w których zapisywano, że dzierżawca bierze na odchowanie dzieci właściciela ziemskiego. Właściciel oddawał ziemię wraz z dziećmi i raz do roku otrzymywał raport od dzierżawcy. Z raportu mógł się dowiedzieć, że żyto pięknie obrodziło, Krasula urodziła dorodnego byczka, a Staś zmarł na kaszel, Zosia jeszcze żyje, chociaż czegoś słabuje. Dominującym uczuciem wobec śmierci małego dziecka była wciąż obojętność. Takie postępowanie rodziców nie mieści się dziś w głowie i zapewne nie wszyscy tak postępowali, bo ludzkość już dawno by wyginęła (Papuzińska 1999).

E. Badinter, podobnie jak Aries, stara się udowodnić, że instynkt ma­ cierzyński jako cecha dana przez naturę to mit. Jej książka „Historia miłości macierzyńskiej” wydana u nas w 1998 r. rozpętała prawdziwą burzę. Zakwe­ stionowała ona bowiem coś, co przez ostatnie dwa wieki uchodziło za dogmat (zob. Podgórska 2001).

Przytacza ona dane i relacje, które brzmią dziś makabrycznie. Na 21 tys. dzieci rodzących się w Paryżu w połowie XV III w. tylko tysiąc było wychowywanych i karmionych przez matki, resztę oddawano mamkom. Charakterystyczna jest historia Talleyranda, którego oddano mamce już w dniu urodzin. Przez cztery lata jego rodzona matka ani razu go nie odwiedziła, nie próbowała się też dowiedzieć, czy żyje. Z miast na wieś jechały wozy wypełnione noworodkami, część z nich nie dojeżdżała, bo nieuważny woź­ nica mógł nie spostrzec, że któreś wypadło. Te, które docierały do celu, całe dnie spędzały owinięte w ciasne powijaki, niemyte, nieprzewijane, głodne, bo biedne wiejskie kobiety brały na wykarmienie po kilkoro. Śmiertelność noworodków była ogromna (średnio ok. 25%, a u mamek jeszcze wyższa, dochodząca nawet do 70%). To nie był margines, to była norma, a jeśli tak, to gdzie był wówczas instynkt macierzyński? - pyta Badinter.

Dziecka przez długie wieki nie traktowano podmiotowo. Uznawano je za istotę z natury grzeszną, nieznającą kategorii moralnych, kapryśną,

Lucjan K ocik W ZORY M A ŁŻEŃ STW A I R O D Z IN Y

coś w rodzaju zwierzęcia, które trzeba dopiero uczłowieczyć za pomocą tresury (św. Augustyn), a przy tym głupią, bo pozbawioną rozumu i władzy sądzenia (Kartezjusz). Śmierci dziecka nie przeżywano ani nie opłakiwano, chyba że było to usprawiedliwione jego wyjątkowymi zaletami. „Straciłem dwoje czy troje dzieci zmarłych u mamki, nie bez żalu, ale bez irytacji'’— pisał Monteskiusz. A skoro dziecko nie było wartością, to i miłości macierzyńskiej nie uznawano za wartość społeczną czy moralną. Dla X V I i XVII-wiecznych arystokratek dzieci były kłopotliwym ciężarem w to­ warzystwie. Karmienie piersią uznawały za zajęcie mało eleganckie, wręcz niegodne, zbliżające kobietę do zwierzęcia. Dla kobiet z klas średnich oddawanie dziecka mamce było więc oznaką dystynkcji, dla kobiety z klas niższych - ekonomiczną koniecznością, bo żeby przeżyć, musiały pracować.

Sytuacja zmieniła się dopiero pod koniec X V III w. Za datę graniczną uchodzi rok 1762 - moment wydania książki Jana Jakuba Rousseau „Emil”, w której tworzy on portret dobrej i poświęcającej się matki i dziecka jako istoty, która potrzebuje miłości i czułości.

Dla ścisłości należy dodać w tym miejscu, że sam Rousseau nigdy nie starał się zrealizować swoich ideałów dotyczących wychowania. Prawdo­ podobnie nawet nie byłby zdolny do ich realizacji. Oto, co na jego temat pisze J. Johnson (1988: 30 i n.).

Z tego. co wiemy o jego charakterze, wydaje się nieprawdopodobne, by Rousseau m ógł być kiedykolwiek dobrym ojcem. M im o to szokiem będzie odkrycie, co Rousseau zrobił ze swoimi dziećmi. Pierwsze dziecko urodziła Teresa zim ą 1746- 1747. Nic wiemy, jakiej było pici. Nigdy nie otrzymało imienia. Jak mówi Rousseau ..miałem największe trudności, aby nakłonić ją (Teresę] do tego jedynego środka zdolnego ocalić mój honor", to jest do oddania dziecka. „U słuchała z ciężkim sercem” . Kartkę z monogramem umieścił w powijakach dziecka i przekazał położnej, by zostawiła zawiniątko z dzieckiem w domu dla podrzutków. Z czworgiem innych dzieci, które inial z Teresą, postąpił dokładnie tak samo, tylko ju ż nie trudził się umieszczaniem kartki z monogramem. Żadne z nich nie miało imienia. Nie jest prawdopodobne, by którekolwiek żyło długo.

Dzieje przytułku, opisane w „Mercure de France” pokazują jasno, że był on przepełniony podrzuconym i niem ow lętam i, przybywało ich ponad trzy tysiące rocznie. W roku 1758 sam Rousseau zanotował, że ogólna ich liczba wzrosła do 5082 niemowląt. Do roku 1772 sięgała średnio prawie ośmiu tysięcy. Dwie trzecie tych dzieci umierało w pierwszym roku życia. Przeciętnie czternaścioro na sto doży­ wało wieku siedmiu lat. pięcioro osiągało wiek dojrzały, większość stawała się

L ucjan K ocik W ZO RY M A ŁŻEŃ STW A I R O D Z IN Y

żebrakami i włóczęgami. Rousseau nie znał nawet dat urodzin pięciorga swoich dzieci i nigdy nie zainteresował się ich losem, jedynie w roku 1761, gdy sądził, że Teresa umiera, uczynił pow ierzchow ną próbę, wkrótce przerwaną, odszukania pierwszego dziecka [...].

Poza tym mieć dzieci oznaczało „niewygodę". Nie mógł sobie na to pozwolić. „Jak m ógłby m osiągnąć spokój um ysłu niezbędny dla mej pracy, jakby moje poddasze wypełniły troski domowe i hałas dzieci? Zostałbym zmuszony do zajęcia się poniżającą pracą, wszystkimi tymi niecnymi czynami, które słusznie napełniają mnie przerażeniem." [...].

„W iem bardzo dobrze, że nikt nie byłby czulszym ojcem ode mnie".

Do tego doszły czynniki obyczajowe i ekonomiczne. Przyszła moda na małżeństwa z miłos'ci, a więc dzieci nie były już efektem kontraktu za­ wartego między dwiema rodzinami, ale owocem uczucia dwojga ludzi. Rodził się kapitalizm, ludzi zaczęto traktować jako potencjał ekonomiczny i militarny. Liczba ludnos'ci stanowiła o potędze państwa i narodu. To było zlecenie dla kobiet. Łatwo zaakceptowały tę sytuację, bo jako matki nabrały znaczenia społecznego i prawa do szacunku. Poczuły się niezastąpione i ob­ jęły niepodzielną władzę nad domem. Był to awans, ale zapłaciły za niego

dużą cenę. Zgodnie bowiem z XIX-wiecznym ideałem obowiązkiem matki jest wyrzeczenie, całkowite poświęcenie i ciężka, bezustanna praca. Praw­

dziwa matka nie ma nigdy wolnej chwili. Nie można być jednocześnie matką i kimś innym. Na ołtarzu macierzyństwa należy złożyć wolność i wszelkie ambicje. Kobiety, które takich poświęceń odmawiały, obkładano klątwą, oskarżano o wynaturzenie i powodowanie wszelkich społecznych plag.

Przyczynił się do tego także Freud, który stwierdził, że w naturalnym procesie rozwoju kobiecości początkowe pragnienie posiadania penisa zos­ taje zastąpione pragnieniem posiadania dziecka. Według niego pełnię czło­ wieczeństwa może kobieta zyskać tylko dzięki macierzyństwu. Głosił, że wrodzoną cechą kobiet jest masochizm, w bólu znajdują rozkosz, co uspra­ wiedliwia wszelkie cierpienia związane z porodem czy karmieniem. Psy­ choanaliza obciążyła matki także całkowitą odpowiedzialnością za wszelkie problemy psychiczne dziecka. „Uwięziona w roli matki kobieta nie będzie mogła już z niej wyjść pod groźbą moralnego potępienia” - pisze Badinter.

Z tym bagażem zmierzyły się feministki. Rewolucja obyczajowa X X w. otworzyła przed kobietami nowe drogi, uznała ich ambicje, które mogą nie mieć z dziećmi nic wspólnego. Macierzyństwo jest dziś darem, a nie obowiązkiem (zob. Podgórska 2001).

Lucjan Kocik W ZORY M A ŁŻ EŃ STW A i R O D Z IN Y

Wydaje się, że wiele przykładów z życia rodzin chłopskich również potwierdza niektóre spostrzeżenia i uwagi E. Badinter. Jak pisze Z. Barań­ ska (1975: 134 i n.), jednym z podstawowych zadań małżeństwa chłop­ skiego było rodzenie i wychowywanie dzieci. Uważano je powszechnie za dowód boskiego błogosławieństwa. Przekonanie to zostało zawarte w przysłowiu: „Dzieci są błogosławieństwem bożym”.

Poglądy na posiadanie dzieci kształtowały się w s'rodowisku wiejskim z jednej strony pod wpływem nauki Kościoła, który zalecał w sprawach prokreacji bezwzględne poddanie się woli bożej, z drugiej zaś były wyni­ kiem przeświadczenia, że dziecko jest najtańszą siłą roboczą, którą można dowolnie dysponować. Małżeństwa bezdzietne nie cieszyły się uznaniem społecznym. Mówiono: „Dobrej kobicie dziecko jak koniowi owies”, „Zona bez dzieci jak bez ryby sieci”, „Rodzina bez dzieci, to jak las bez ptaków”, „Niech się dzieci rodzą, póki nogi chodzą”, „U kogo dzieci, tam szczęście świeci”.

Przysłowie szeroko rozpowszechnione w Polsce dziewiętnastowiecznej głosi: „Jedno dziecię - nie ma dziecięcia, dwoje dzieci - pół dziecięcia, a troje dzieci - to już jedno dziecię”. Jak widzimy, propaguje ono większą liczbę dzieci niż jedno czy dwoje. Potrzebę posiadania większej liczby dzieci tłumaczono względami gospodarczymi: „Gdzie więcej dzieci, prę­ dzej idzie robota”.

Pod koniec X IX w. coraz częściej pojawiały się przysłowia, które nie­ chętnie mówiły o wielodzietności: „Lachmanami świeci, kto ma wiele dzieci”, „Tyle ma dzieci, co królica”, „Łatwiej o dzieciaka, niźli o cielaka”, „Kto ma pszczoły, ten ma miód, kto ma dzieci, ten ma smród”.

Zarówno w stosunku do narodzin dziecka, jak i jego śmierci zajmowano na ogół postawę bierną, tzn. nie usiłowano w te sprawy ingerować. Uważa­ no, że należy zgadzać się z wyrokami niebios. Poglądy te ilustrują znane wszystkim przysłowia: „Komu Bóg da dzieci, da i na dzieci”, „Bóg daje dzieci i Bóg je odbiera”, „Bóg dał, Bóg wziął”.

W przysłowiach częściej mówi się o chęci posiadania synów niż córek. Może to wynikać z tego względu, że przysłowia były, jak twierdzi Bystroń, tworzone wyłącznie przez mężczyzn. Synowie byli pożądani, ponieważ pomagali ojcu w pracy, a potem przejmowali po nim zagrodę i ziemię. Córkę trzeba było natomiast wyposażyć, tzn. albo oddać część ziemi w obce ręce, albo obciążyć gospodarstwo spłatami. Stąd powstały takie przysłowia,

L u cja n K ocik W ZO RY M A ŁŻEŃ STW A 1 R O D Z IN Y

jak: „Syn w dom, dziewka z domu”, „Jak się córka urodzi, to jakby się siedmiu złodziei do komory podkopało”, „Pięć córk to odbiero leszt do śmiechu”, „Radzi mieć chcieli syneczka, w pieluszkach już ósma córeczka”, „Z woli jednego synka, siedym dziołch na rodzie”, „Lepiej co się dioboł za stodołom okoci, niż co się dziołcha urodzi”.

Jak pisze B. Tryfan (1968: 122 i n.), rodzina chłopska odznaczała się z reguły dużą liczbą potomstwa. Literatura i publicystyka ju ż co najmniej od kilkudziesięciu lat czynią z tego faktu przedmiot swych penetracji i do­ ciekań, upatrując niejednokrotnie głównej przyczyny niedoli kobiety w nadmiernym obciążeniu jej funkcjami macierzyńskimi. W latach 30. Boy- Żeleński z żarliwą pasją przedstawiał obraz udręk i nieszczęść kobiety, dla której rodzenie stało się elementarną funkcją fizjologiczną podobnie jak jedzenie i sen:

Zgłosiła się do lekarza kobieta lat około czterdziestu z prośbą, czyby jej czegoś nie mógł zalecić, iżby nie zachodziła w ciążę. Okazało się, że ta kobieta ostatni raz m iała period w siedemnastym roku życia, przed zamążpójściem; od tego czasu dwadzieścia razy rodziła i roniła bez przerwy...

W rodzinach wielodzietnych śmiertelność spowodowana złym stanem sanitarnym, brakiem opieki lekarskiej, niedożywieniem, występowała zaw­ sze w roli kontrolera przyrostu naturalnego. I taki właśnie obraz tragicznego dzieciństwa utrwalił się we wspomnieniach niektórych pamiętnikarzy płockich.

Było nas dziesięcioro dzieci. M oja matka wraz z ojcem pracowali w cegielni. Matka moja deptała tę glinę własnymi nogami, a ojciec kładł do takiej formy i to wychodziła cegła. A myśmy siedziały na podłodze i dano nam kartofle i takeśmy jadły, umorusane, upaciane, jak te świnki, i czekałyśmy, dokąd matka nie wróci. A ojca tośmy mało co widzieli. W jednym roku umarło od razu dwoje dzieci na nerki. A takie były spuchnięte, że okropność było patrzeć. W następnym roku umarło od razu dwoje na dyfteryt, a ja płakałam, a moja matka mówi do mnie, że one wrócą, bo wyjechali. A mnie było biedno w tym domu i głucho, (zob. Tryfan).

Ciąże i porody, choroby dzieci i zgony, zabiegi o ich wyżywienie i trudy wychowania, to - mówiąc stylem Boya - „podatek obrotowy”, płacony każdego dnia przez kobiety wiejskie, podatek, który nie uznawał ulgi, prolongaty, pomocy z zewnątrz, który ograniczał horyzont myślowy i spra­

Lucjan K ocik W ZORY M A ŁŻ EŃ STW A 1 R O D Z IN Y

wiał, że nieustanny lęk przed następną ciążą przekształcał się w psychozę. Los dzieci niepożądanych bywał tragiczny, co pogłębiało jeszcze niedolę matek-gospodyń wiejskich, pragnących dla swych potomków warunków godnych człowieka (tamże: 125).

„Prokreacyjna funkcja rodziny wiejskiej stanowi pochodną charakteru życia wiejskiego oraz poziomu kulturalnego i s'wiatopoglądu ludności wiej­ skiej. Do głównych czynników determinujących w przeszłości żywiołową, nie ograniczoną w szerszym zakresie rozrodczość rodzin wiejskich należały: brak wiedzy o fizjologii rozrodu, niedostępność medycznych środków za­ pobiegania ciąży, jaskrawy niedostatek opieki lekarskiej i nacisk ideologii religijnej, wdrażającej zasady nie kontrolowanej rozrodczości” (Jakubczak

1966: 3).

Szybsze tempo przyrostu naturalnego na wsi, zarówno w pokoleniach międzywojennych, jak i w obecnych, nie świadczy o negatywnym stosunku ludności wiejskiej do kwestii regulowania urodzeń. Powiedzenie: „Dał Pan Bóg dzieci, da i na dzieci”, używane w wielu dyskusjach jako element charakteryzujący mentalność kobiet tego środowiska, odnosi się już tylko do najstarszej generacji.

Idea planowania rodziny docierała do społeczeństwa bardzo powoli, a do ludności wiejskiej ze znacznym opóźnieniem. W tym miejscu warto dodać, że publikacje dotyczące świadomego macierzyństwa konfiskowano jako pornograficzne, ich autorów zaś osadzano w więzieniach jako nie­ bezpiecznych dla ludzkości. Pionierka regulacji urodzin (birthcontrol), Ida Cradvoch, szykanowana przez wrogą jej opinię publiczną ówczesnej Ame­ ryki, popełniła samobójstwo. Jeszcze w pierwszej połowie dwudziestego stulecia w najbardziej cywilizowanych krajach istniał zakaz uświadamiania kobiet o sposobach zapobiegania ciąży. Przeciw zakazowi opowiedziała się oficjalnie angielska Izba Lordów dopiero w 1928 r. (tamże: 137).

Ocena kobiety w małżeństwie z punktu widzenia funkcji prokreacyj­ nych wiąże się często ze składaniem wyłącznie na jej barki odpowiedzial­ ności za planowanie rodziny. Próby buntu kobiet wiejskich przybierają