• Nie Znaleziono Wyników

Małgorzata Musierowicz NA PROSTEJ

Było tak ponuro!

Dużo czasu spędzaliśmy w ruinach; na naszym podwórku w stosach zdruzgota­

nych cegieł dziewczynki bawiły się w dom.

Chłopcy biegali na pobliską Cytadelę, gdzie po ciężkich walkach o Poznań pozostało w bunkrach sporo niewypałów, a nawet i broni. Jeden chłopiec z sąsiedztwa znalazł podobno w bunkrze „kościotrupa” w nie­

mieckim hełmie. Były wczesne lata pięćdzie­

siąte, wojna skończyła się kilka lat temu, ale w powietrzu nadal wisiała groza. Nikt o tym

nie mówił, ale wyczuwało się ogólny smutek i lęk, a także jakąś zasa dniczą, głębo ko zako­

rzenioną nieszczerość, której smak do dziś pamiętam: wciąż coś przed dziećmi ukry­

wano, o czymś nam nie mówiono, na przy­

kład: długo nie mogliśmy się dowiedzieć, co to było za dziwne Dachau, gdzie zginął brat Mamy, ksiądz, kapelan Wielkopolskiego Puł­

ku Ułanów, i dlaczego wolno było tak okrut­

nie go zabić. Dorośli byli przygnębieni, dzie­

ci w szkole - albo zahukane i apatyczne, al­

bo dzikie i złe, a szare, biedne ulice Pozna­

nia biegły wśród ruin po bombardowaniach.

W podręcznikach - czytanki o Leninie, z lek­

tur - Helena Bobińska i Borys Polewoj.

I w tym wszystkim, nagle - złoty, ciepły blask, urok, śmiech, radość, pogoda ducha, wiara w człowieka!

Makuszyński.

Bardzo wcześnie zaczęłam czytać, bo już w wieku czterech lat. Na nudnych lek­

cjach w pierwszej klasie czytałam pod ław­

ką Przygody Sindbada Żeglarza Leśmiana.

Kiedy skończyłam lat osiem, zaliczyłam już wszystko, co miałam w domu. Mama zapisa­

ła mnie i mojego małego brata Stasia (także gorliwego czytelnika) do Biblioteki Raczyń­

skich, do filii dla dzieci, mieszczącej się przy ulicy Armii Czerwonej (dawniej: ulica Święty Marcin) i tam, w zacisznej, rozkosznej czytel­

ni, w świecie zupełnie innym i lepszym niż ten poza murami biblioteki, spędzaliśmy, jak w schronie, całe popołudnia po szkole.

Nie pamiętam, ile miałam lat, gdy wśród tego wspaniałego, wciąż na nowo kuszące­

go zbioru, zawierającego cudowne książki jeszcze sprzed wojny, odkryłam Awanturę o Basię i Wielką bramę. Pamiętam natomiast, że po roku 1956 ukazało się nowe wydanie Panny z mokrą głową - i że Mama kupiła mi tę książkę i natychmiast wręczyła, jako wiel­

ką i radosną niespodziankę, bo już byłam od dobrych paru lat zagorzałą wielbicielką po­

wieści Kornela Makuszyńskiego. A tej jesz­

cze nie czytałam!

Coś w jego książkach, w jego osobo­

wości, w jego spojrzeniu na świat, wywoła­

ło rezonans w mojej duszy. Zostałam nagle odblokowana. Dowiedziałam się, że jestem z natury wesoła, że lubię się śmiać, że radość życia jest moim stanem przyrodzonym, że z tym właśnie dobrze się czuję i że chcę, bar­

dzo chcę, być dobra i uśmiechnięta. Co wię­

cej: że wolno mi być taką! I jeszcze więcej: że to bardzo dobrze, że chcę być dobra!

Kiedy teraz, jako osoba bardziej niż do­

rosła, próbuję ocenić wpływ Kornela Ma­

kuszyńskiego na moje życie, konstatuję, że

spotkanie z jego książkami było najwięk­

szym przełomem. Kiedy słyszę ludzi, którzy kwestionują wychowawczy aspekt literatu­

ry dla dzieci i młodzieży, podają w wątpli­

wość potrzebę „moralizowania", uśmiecham się tylko. Ja swoje wiem. Książki dla dzieci i młodzieży mogą być terapią. Mogą być dro­

gowskazem. Mogą wyprowadzić na prostą czyjeś życie, ukazać jego sens i cel, często nawet skuteczniej niż lekcje katechizmu.

I takie właśnie być p o w i n n y. Wiedziałam to zresztą już wtedy - i to tak dobrze, tak z całą pewnością, że kiedy sama zaczęłam pisać, podążyłam właśnie tą drogą.

Myślę, że zostałam przez niego ufor­

mowana. Owszem, musiałam się wyzwalać spod przemożnego wpływu pana Kornela, strzepywać resztki jego charakterystyczne­

go, ozdobnego stylu, błąkające się po kolej­

nych moich książkach, żeby nie zostać na za­

wsze „Makuszyńskim w spódnicy", jak mnie już przecież klasyfikowano. Ale w zasadni­

czym przesłaniu nadal jestem mu wierna, całkowicie świadomie, i nadal chcę być je­

go uczennicą i chcę tak samo jak on - po­

magać. To rodzaj długu.

Honorowego.

Ewa Standtmuller

UŚMiECH LWOWA

Kornel Makuszyński nie był ulubień­

cem krytyków, za to czytelnicy, szczegól­

nie ci najmłodsi, przepadali za jego twór­

czością. Wiem, co piszę, bowiem sama na­

leżałam do tego „fanklubu", a Awantury i wybryki małej małpki Fiki-Miki znałam na pamięć. Nawet jako osoba nastoletnia z radością akceptowałam wizję świata, w którym nie ma ludzi złych, a tylko nie­

szczęśliwi, wszyscy wszystkim „padają

w objęcia”, a nad „wariatami” Pan Bóg czu­

wa ze szczególną troską.

Powszechnie w ytykano autorowi Awantury o Basię jego naiwność i prze­

sadną wiarę w ludzi. Czy bezpodstawną?

Kto uważnie wczyta się w biografię Ma­

kuszyńskiego, zauważy zapewne, że gdy­

by nie determinacja i ofiarność przyjaciół, nasz ulubiony autor zginąłby z kretesem nie raz, a co najmniej sto razy. Pewnie dla­

tego motyw ratowania bliźnich z opałów jest jednym z najczęściej występujących w jego twórczości.

Książka, którą chciałabym ściągnąć z „bardzo zakurzonej” półki jest tego naj­

lepszym przykładem. Jej bohater - Michaś Korecki - wesoły czternastoletni dryblas, który ma tę czarną wadę, że nie można go odzwyczaić od jedzenia i zdzierania jedynej pary butów, jest na świecie zupełnie sam.

Przygarniają go rodzice kolegi - ludzie do­

brzy i serdeczni, ale niezbyt majętni. W tej sytuacji tajemniczy list od „przyjaciela nie­

znanego nikomu”, który gotów jest Micha­

sia „we własnym wychować domu” wydaje się prawdziwym cudem. Problem polega na tym, iż przyjaciel ów stawia pewne warunki.

List jest pełen zagadek, które trzeba rozwią­

zać, aby szczęśliwie wpaść w jego ramiona.

Zagadki dotyczą miasta, w którym Kornel Makuszyński spędził swe „bezgrzeszne la­

ta”. Jak doskonale wiedzą wszyscy miłośni­

cy jego twórczości, mowa o Lwowie.

Za miastem swej młodości Makuszyński tęsknił jak Mickiewicz za Litwą na „paryskim bruku”. Tęsknił nie tylko za ulicami, parkami czy pomnikami, ale przede wszystkim za ludźmi tworzącymi niepowtarzalny ciepły i wesoły klimat miasta. Pewnie dlatego każ­

dy mieszkaniec Lwowa, napotkany na kar­

tach książki, z radością otwiera drzwi, serce i spiżarnię przed biednym sierotą, przyby­

wającym nie wiadomo skąd w poszukiwaniu klucza do zamku swych marzeń.

Dla każdego, kto dobrze zna Lwów, za­

gadki zawarte w liście nieznajomego są dzie­

cinnie proste - no bo jakież to może być mia­

sto, „w którego bramie lew stoi”, na doda­

tek „zamknięte na zamek”, jakaż to rzeka,

„która jest, lecz jej nie ma wcale”, jakiż to szewc, co „z chorągwią w dłoni, choć ciągle nieruchomy, jednak wroga goni”? Problem w tym, że dla Michasia Koreckiego wszyst­

ko to było bardzo dziwne, nieznane i tajem­

nicze. Mimo to śmiało wyruszył na poszuki­

wanie rozwiązań.

Może komuś wydawać się dziwne, że tajemniczy nieznajomy zamiast po prostu przygarnąć sierotę, bawi się w łamigłów­

ki. A może to kolejna zagadka, z którą trze­

ba się uporać? Podpowiedź ukryta jest w liście: Znajdź mnie miły Michałku, by złożyć dowody, żeś jest bystry i dzielny, choć tak bar­

dzo młody [ . ] jeśli nie potrafisz, to dowodem będzie, żeś wcale nie jest orłem, lecz kurą na grzędzie. Wniosek - miejsce w domu i sercu nieznajomego nie czeka na byle kogo. Tyl­

ko czy Michaś okaże się „orłem”?

Pierwszą noc we Lwowie młody warsza­

wiak spędza szczęśliwie u „przypadkowo”

spotkanego starszego pana, który „przypad­

kowo” dysponuje porządnym, prawie no­

wym ubraniem, „przypadkowo” pasującym jak ulał na czternastoletniego chłopca. Czyż­

by i pokój, w którym gości Michaś, należał do kogoś, kto go już nie potrzebuje?

Odpowiedź na to pytanie czeka na mło­

dego tropiciela tajemnic w „świętym miej­

scu Lwowa”, gdzie wyznaczył mu spotka­

nie dziwny nieznajomy. To właśnie tutaj, na Cmentarzu Orląt Lwowskich wyjaśniają się wszystkie zagadki, łącznie z tą dlaczego Uśmiech Lwowa - książkę napisaną dla dzie­

ci w roku 1934 - przeczytałam dopiero jako zupełnie dorosła osoba w 1989 roku.

Renata Piątkowska

MiSTRZ SŁOWA

Myślę - Kornel Makuszyński i od razu się uśmiecham. W jednej chwili widzę Jacka i Placka, jak próbują wyłowić z jeziora wiel­

ki, błyszczący księżyc, Basię podróżującą pociągiem ku przygodzie, Koziołka Matołka w czerwonych porteczkach - no i jak się tu nie uśmiechać? Dla mnie Kornel Makuszyński to niedościgniony mistrz słowa. Kto dziś opisu­

je dzieciom świat tak pięknie, jak robił to On?

Zresztą On nie pisał, On piórem jak pędzel­

kiem malował dzieciom obrazy, poruszał tymi malowidłami ich wyobraźnię, spra­

wiał, że czytały z wypiekami na policzkach lub bezwiednie uśmiechały się przy lektu­

rze. Ja też często chichotałam i czytałam

powolutku, żeby tego czytania starczyło na dłużej... Dziś wszystkie Jego książki sto­

ją przede mną rządkiem na półce, a ja chęt­

nie do nich wracam. Bo przecież: Gdzie nie ma książki, tam w życiu człowieka czyni się zła pustka, której niczym wypełnić nie moż­

na, tam bez jej promienia włóczą się mgły i senne opary, rodzi się oschłość i najstrasz­

niejsza choroba duszy: nuda. Książka to mę­

drzec łagodny i pełen słodyczy, który puste życie napełnia światłem, a puste serca wzru­

szeniem; miłości dodaje skrzydeł, a trudowi ujmuje ciężaru; w martwotę domu wprowa­

dza życie, a życiu nadaje sens. Książki Kor­

nela Makuszyńskiego nie pozwalają duszy chorować. Bo to prawdziwe „okruchy serca, złote iskierki i cuda promieniste". Czytając Jego słowa, zadaję sobie pytanie: Czy moż­

na piękniej zdefiniować książkę? Chyba nie.

Cytat pochodzi z Poezji wybranych Kornela Makuszyńskiego.

Paweł Beręsewicz

MOJA FiKi-MiKi

Jeśli miałbym wymienić książkę Kornela Makuszyńskiego, która zrobiła na mnie naj­

większe wrażenie, to byłaby to z pewnością Małpka Fiki-Miki. To w ogóle moje pierwsze czytelnicze wspomnienie. Czytała mi mama i oczywiście na jednym przeczytaniu się nie skończyło. Za każdym razem miałem nadzie­

ję, że mamie Fiki-Miki uda się jednak uciec przed wężem. Serce mi się krajało na widok obrazka, na którym klęczała i błagała o li­

tość. Wdzięczny byłem Murzynkowi Goga- Goga, że zaopiekował się Fiki-Miki. Tak na­

prawdę zaopiekował się mną. Razem z tą dwójką przeżyłem niezliczone przygody i dobrze mi było w ich towarzystwie. Po dłuż­

szym zastanowieniu dochodzę do wniosku,

że już żadna późniejsza lektura nie dostar­

czyła mi tylu wzruszeń.

Rys. Marian Walentynowicz

Makuszyński stał mi się ponownie bliski po wielu latach, kiedy odbierałem statuetkę Koziołka Matołka, będącą nagrodą w kon­

kursie literackim na książkę roku. Byłbym szczęśliwy, gdyby choćby dla kilku czytel­

ników któraś z moich książek stała się tym, czym dla mnie była Małpka Fiki-Miki.

Barbara Gawryluk

MÓJ PRZYJACiEL KORNEL MAKUSZYŃSKi

Najpierw rodzice czytali mi na głos 120 przygód Koziołka Matołka i Awantury i wy­

bryki małej małpki Fiki-Miki. Szybko nauczy­

łam się ich na pamięć, więc rodzice długo nie podejrzewali, że posłużyły mi też jako pierwszy elementarz. To na nich składałam

litery w słowa. Potem nie rozstawałam się z Awanturą o Basię. Nie mogło być inaczej.

Bardzo przejęłam się losami Basi, równocze­

śnie podejrzewałam, że to jej zawdzięczam imię. W końcu trafiła do mnie Wyprawa pod psem, przeczytana kilka razy z rządu. Czyta­

łam, kończyłam i zaczynałam od nowa.

Wszystkie książki Kornela Makuszyń­

skiego były również ulubionymi lekturami moich rodziców. Czy wtedy książki wolniej się starzały? Nie przeszkadzały mi zupełnie przedwojenne realia, trochę staroświecki ję­

zyk, Polska, jakiej już nie było.

Mój pierwszy pies dostał na imię Kibic, tak jak pies małej Basi. A po latach, już jako autorka, otrzymałam Nagrodę im. Kornela Makuszyńskiego. Statuetka Koziołka Matołka stoi na honorowym miejscu na mojej półce z książkami.

Rys. Marian Walentynowicz

Czy może być piękniejsza wieloletnia przyjaźń z pisarzem, którego nie zdążyło się poznać osobiście?