• Nie Znaleziono Wyników

JESZCZE JEDNA STRACONA REPUTACJA

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 129-137)

Od miasta do monasteru było nie więcej niż wiorsta z okładem. Alosza szybkim krokiem szedł po bezludnej o tej porze drodze. Była już prawie noc, z odległości trzydziestu kroków trudno było cokolwiek odróżnić. W połowie drogi, na rozstaju, pod samotnym drzewem majaczyła jakaś postać.

Ledwo Alosza podszedł, postać owa zerwała się z miejsca, podbiegła ku niemu i dzikim głosem za-wołała :

— Pieniądze albo życie!

— To ty, Mitia — zdziwił się Alosza, wzdrygnąwszy się mimo woli.

— Cha, cha, cha! A tyś się mnie nie spodziewał? Myślę sobie: gdzie by tu na ciebie zaczekać?

Koło jej domu? Stamtąd rozchodzą się trzy drogi, mógłbym cię przegapić. W końcu postanowiłem cię tu wypatrywać, bo przecież tędy musiałeś iść, innej drogi do monasteru nie ma. No, mów prawdę, zadepcz mnie jak karalucha... Ale co ci jest?

— Nic, bracie... ja tak z przestrachu. Ach, Dymitrze! Przedtem ta krew ojcowska (zapłakał, dawno mu się już zbierało na płacz, ale teraz dopiero jakby coś w nim pękło)... o mało go nie zabiłeś... przekląłeś go... a teraz... tutaj... żarty sobie stroisz... „Pieniądze albo życie!"

— Albo co! Nieprzyzwoicie czy jak? Nie licuje z sytuacją?

ona

130

— Ależ nie... ja tak...

— Czekaj. Popatrz, co za noc: widzisz jak ciemno, jakie obłoki, jaki wiatr się zerwał?

Schroniłem się tu, pod drzewem, czekam na ciebie i nagle pomyślałem sobie (Bóg mi świadkiem!):

„I po cóż będę się tłukł po świecie, po co czekać? Oto drzewo, chustkę mam przy sobie, koszulę też, powróz zaraz skręcę, szelki na dokładkę — i uwolnię ziemię od takiego brzemienia, nie będę jej bezcześcił swoją niegodną istotą!" Aż tu słyszę: idziesz — Panie Boże, jak gdyby coś mnie nagle nawiedziło: jest przecież taki człowiek, którego i ja kocham, przecież to on, ten człowiek, braciszek mój drogi, którego, najbardziej na świecie kocham, jego jednego prawdziwie kocham! I tak cię po-kochałem, tak cię w tej chwili po-kochałem, żem sobie pomyślał: „Rzucę mu się od razu na szyję!" No i głupia myśl strzeliła mi do głowy: „Ubawię go, przerażę." I wrzasnąłem jak głupi: „Pieniądze!"

Wybacz mojej głupocie — to tylko tak, na pozór, lecz w mojej duszy... też przyzwoicie... Ano, pal sześć, mówże; co tam słychać? Co ci powiedziała? Depcz mnie, uderzaj, nie oszczędzaj! W złość wpadła?

— Nie, nie to... Tam było zupełnie co innego, Mitia. Tam... Zastałem je tam obie razem.

— Jak to obie?

— Gruszeńkę i Katarzynę Iwanownę.

Dymitr Fiodorowicz zdrętwiał.

— To niemożliwe! — zawołał. — Bredzisz chyba! Gruszeńka u niej?

Alosza opowiedział mu wszystko, co się działo, od momentu kiedy wszedł do Katarzyny Iwanowny. Opowiadał z dziesięć minut, niezbyt co prawda płynnie i składnie, lecz powtórzył dokładnie, wyławiając ze zdarzenia same istotne słowa i ruchy i dobitnie wyrażając nieraz jednym słowem swoje własne uczucia. Dymitr słuchał w milczeniu, wpatrywał się w niego strasznie znieruchomiałymi oczyma, ale pomimo to Alosza wiedział, że brat wszystko rozumie i uprzytomnia sobie całą scenę. Twarz jego nabierała coraz mroczniejszego wyrazu, a raczej coraz groźniejszego.

Nachmurzył brwi, zaciął zęby, nieruchomy jego wzrok stawał się coraz bardziej nieruchomy, coraz bardziej przenikliwy i straszny... Tym bardziej było nieoczekiwane, gdy nagle wyraz jego twarzy, dotychczas gniewny i wściekły, zmienił się nagle z niepojętą wprost szybkością: zaciśnięte szczęki rozluźniły się i Dymitr naraz wybuchnął niepohamowanym, szczerym śmiechem. Literalnie zanosił się od śmiechu i ze śmiechu przez długi czas nie mógł przemówić słowa.

— I w końcu nie pocałowała rączki! Nie pocałowała i uciekła! — wykrzykiwał z chorobliwym jakby zachwytem; można by powiedzieć, z jakimś bezczelnym zachwytem, gdyby ten zachwyt nie był tak szczery i naturalny. — Więc tamta krzyczała, że to tygrysica! Więc trzeba by ją pod pręgierz, rózgami smagać! Tak, tak, trzeba by, trzeba, sam jestem tego zdania, że trzeba, i to już dawno!

Widzisz, bracie, niech będzie pręgierz, ale przedtem trzeba jeszcze wyzdrowieć. Rozumiem królową bezczelności, całą ją tu masz, cała w tej rączce się wyraziła, piekielnica! Królowa wszystkich piekielnic, jakie tylko istnieć mogą na świecie! To w swoim rodzaju zachwycające! Więc uciekła do domu? Zaraz ja... ach... Biegnę do niej! Aloszka, nie potępiaj mnie, zgadzam się przecież, że zadusić

Strona

131

ją to za mało...

— A Katarzyna Iwanowna! — zawołał ze smutkiem Alosza.

— I tę widzę, widzę jak na dłoni i tak, jak nigdy jeszcze dotąd! Tu nastąpiło odkrycie wszystkich czterech, czy tam pięciu części świata! Ważyć się na taki krok! To ta sama Katieńka, panienka z instytutu, która przybiegła do głupiego, gburowatego oficera, nie zawahała się narazić na straszną zniewagę, gdy trzeba było uratować ojca! Ale co za hardość, jakie pragnienie ryzyka, jakie wyzwanie rzucone losowi, wyzwanie bezgraniczne! Powiadasz, że ta ciotka powstrzymała ją? Ta ciotka, widzisz, sama jest despotka, to przecież rodzona siostra owej moskiewskiej jenerałowej, swego czasu jeszcze bardziej od tamtej zadzierała nosa, ale męża przyłapano na kradzieży grosza skarbowego, zabrano im wszystko, majątek i cały dobytek, więc dumna małżonka od tego czasu spuściła nos na kwintę i do tej pory już nie podniosła. Więc ona powstrzymywała Katię, ale ta nie usłuchała. „Wszystko, niby, mogę pokonać, wszystko mi ulega, zechcę, to i Gruszeńkę oczaruję."

Przecież sama w to wierzyła, sama przeciągnęła strunę, któż więc temu winien? Myślisz może, że ona specjalnie, nieszczerze, pierwsza pocałowała rączkę Gruszeńki, z chytrego wyrachowania? Nie, ona naprawdę zakochała się w Gruszeńce, to znaczy nie w Gruszeńce, ale w swoim marzeniu, w swoim majaczeniu — jako że to moje marzenie, moje majaczenie! Drogi mój Alosza, jakżeś się od nich, od tych tam, uwolnił? Wziąłeś nogi za pas, podkasawszy riasę, co? cha, cha, cha!

— Bracie, tyś, zdaje się, na to nie zwrócił uwagi, jaką krzywdę wyrządziłeś Katarzynie Iwanownie, żeś Gruszeńce opowiedział o tamtym dniu. Gruszeńka rzuciła jej teraz w oczy, że ona sama „do kawalerów po kryjomu chodziła sprzedawać swoją urodę"! Bracie, czy można gorzej znie-ważyć?

Aloszę niezmiernie dręczyła myśl, że Dymitr zdaje się jak gdyby cieszyć z poniżenia Katarzyny Iwanowny, chociaż to oczywiście było niemożliwe.

— Ba! — Dymitr Fiodorowicz nachmurzył się naraz straszliwie i uderzył dłonią w czoło. Teraz dopiero zwrócił na to uwagę, chociaż Alosza wszystko mu już opowiedział, i o zniewadze, i o okrzyku Katarzyny Iwanowny: „Brat pana to nikczemnik!" — Tak, istotnie, może opowiedziałem Gruszeńce o owym „fatalnym dniu", jak mówi Katia. Tak, tak jest, opowiadałem, przypominam sobie! To było wówczas w Mokrem, byłem pijany, Cyganki śpiewały... Ale przecież płakałem, płakałem wówczas sam, klęczałem, modliłem się do obrazu Kati, i Gruszeńka doskonale to rozumiała. Wtedy wszystko zrozumiała, przypominam sobie, sama płakała... A, do licha! Czy mogło więc teraz być inaczej? Wówczas płakała, a teraz, teraz „sztyletem w serce"! Baby tak zawsze.

Wbił oczy w ziemię i zamyślił się.

— Tak, nikczemnik jestem! Niewątpliwie, nikczemnik — rzekł nagle ponurym głosem. — Czy płakałem, czy nie, jestem jednak nikczemnik! Powiedz tam, że przyjmuję to określenie, jeśli to może ją pocieszyć. No i na tym koniec, bądź zdrów, nie warto mówić! Nic wesołego. Ty w swoją drogę, a ja w swoją. I już nie chcę cię więcej widzieć aż do jakiejś tam ostatniej minuty. Żegnaj, Aleksy!

ona

132

Mocno uścisnął rękę Aloszy i z wbitym w ziemię wzrokiem i opuszczoną głową ruszył nagle i szybko podążył w kierunku miasta. Alosza patrzał za nim spodziewając się, że brat jeszcze zawróci.

— Czekaj, Aleksy, jeszcze jedno wyznanie, tylko dla ciebie! — zawrócił naraz Dymitr Fiodorowicz. — Popatrz na mnie, popatrz uważnie: widzisz, o tu, o tu, szykuje się straszliwa nikczemność. (Mówiąc „o tu" Dymitr Fiodorowicz uderzał się pięścią w pierś, jakimś dziwnym gestem, jak gdyby nikczemność w istocie leżała tu właśnie, na piersi, w jakimś miejscu, w kieszeni albo na szyi, zaszyta w woreczku.) Znasz mnie już: łajdak, łajdak zawołany! Ale wiedz, że nic z tego, co zrobiłem dotychczas, co robię teraz i co może zrobię w przyszłości — nie może się równać z tą nikczemnością, którą w tej właśnie chwili noszę tu na swej piersi, o tu, tu — która działa i urzeczywistnia się, i którą mogę bezwzględnie powstrzymać lub wykonać! Ale wiedz, zapamiętaj to sobie, że wykonam i nie powstrzymam. Wszystko ci już dziś opowiedziałem, tylko tego nie, bo i moje czoło nie było dość wytarte! Mogę się jeszcze zatrzymać; jeślibym się zatrzymał, to bym jutro mógł odzyskać połowę utraconego honoru, ale ja się nie zatrzymam, urzeczywistnię podły zamysł, i ty bądź świadkiem, że ja to z góry i przytomnie wszystkim oświadczam! Zatracenie i mrok! Nie ma co wyjaśniać, dowiesz się w swoim czasie. Smrodliwy zaułek i piekielnica! Żegnaj. Nie módl się za mnie, niewart jestem, nie trzeba zresztą, nie potrzebuję zupełnie... to zbyteczne! Precz!...

I nagle odszedł, tym razem ostatecznie. Alosza udał się w stronę monasteru. „Jak to, jak to:

nigdy go nie zobaczę, co on mówi? — myślał — jutro go na pewno zobaczę i odszukam, specjalnie odszukam, co on mówi..."

* * *

Okrążył monaster i przez sosnowy lasek poszedł wprost do pustelni. Otworzono mu furtkę, chociaż o tej godzinie nie wpuszczano już nikogo. Drżało mu serce, gdy wszedł do celi starca:

Czemu, czemu starzec go wysłał w świat? Tu cisza, tu świątynia, a tam — zamęt, tam mrok, w któ-rym od razu gubisz się i błądzisz...

Zastał w celi brata Porfirego i ojca Paisija, który tego dnia co godzinę przychodził się dowiadywać o zdrowie ojca Zosimy, jak Alosza z przerażeniem się dowiedział, coraz bardziej się pogarszające. Nawet zwykła wieczorna rozmowa z braćmi nie mogła się dzisiaj odbyć. Zazwyczaj wieczorem, po nabożeństwie, a przed snem, zbierała się co dnia monasterska brać w celi starca i każdy z mnichów na głos wyznawał swe przewinienia z całego dnia, grzeszne marzenia, myśli, pokusy, nawet kłótnie, o ile się one zdarzały. Niektórzy spowiadali się na klęczkach... Starzec od-puszczał grzechy, godził, pouczał, wymierzał pokutę, błogosławił, rozgrzeszał. Przeciw takim to właśnie „spowiedziom" występowali swego czasu przeciwnicy starców, twierdząc, że to profanacja spowiedzi jako sakramentu, że to nieledwie bluźnierstwo, chociaż, rzecz jasna, było to zupełnie co innego. Dowodzili nawet władzom eparchialnym, że takie spowiedzi nie tylko nie osiągają dobrego celu, ale co więcej, istotnie i świadomie przywodzą do grzechu i pokusy. Niektórzy pono

Strona

133

braciszkowie chętnie by nie szli do starca, ale że wszyscy to czynią, więc i oni idą wbrew woli, aby nie uchodzić za dumnych i zbuntowanych. Opowiadano przy tym, że niektórzy braciszkowie przed spowiedzią wieczorną umawiają się ze sobą: „Powiem niby, że gniewałem się na ciebie dzisiaj, a ty to potwierdzisz" — byleby coś powiedzieć, byleby się tego pozbyć. Alosza wiedział, że tak się istotnie czasem zdarzało. Wiedział również, że niektórzy mnisi są wielce oburzeni, iż nawet listy od krewnych, wedle panującego tu zwyczaju, otwiera i czyta najpierw starzec, a później dopiero adresat. W zasadzie oczywiście wszystko to miało się odbywać swobodnie i szczerze, z głębi duszy, w imię dobrowolnej pokory i zbawiennego pouczenia, lecz w praktyce wychodziło nieraz bardzo nawet nieszczerze, fałszywie i wykrętnie. Wszakże starsi i bardziej doświadczeni ojcowie upierali się przy swoim, uważając, że „kto prawdziwie przyszedł do tej pustelni szukać zbawienia, ten będzie miał wielką korzyść z tego posłuszeństwa i z tych zbawiennych czynów; kto zaś na odwrót, narzeka i buntuje się, ten i tak nie jest prawdziwie mnichem i niepotrzebnie siedzi w monasterze zamiast żyć w świecie tuczy. Od grzechu zaś i diabła nigdzie, nawet w świątyni, ustrzec się nie można, a zatem nie ma co pobłażać grzechowi."

— Osłabł, senność go opadła — rzekł szeptem ojciec Paisij pobłogosławiwszy Aloszę. — Trudno go nawet obudzić. Ale nie trzeba. Obudził się sam na pięć minut, prosił, aby przekazać błogosławieństwo braciom, a dla siebie prosił o modlitwy nocne. Jutro zamierza jeszcze raz przyjąć komunię świętą. Wspomniał o tobie, Aleksy, pytał, czyś odszedł, odpowiedziano, że do miasta.

„Błogosławiłem go na to: tam miejsce jego tymczasem, a nie tu" — tak wyraził się o tobie. Z miłością o tobie wspominał, z troską — czy pojmujesz, czegoś dostąpił? Ale jak to określił, że masz być tymczasem w świecie? To znaczy, że przewidział on twój los! Zrozum, Alosza, że jeśli nawet wrócisz do świata, to jak gdyby z posłuszeństwa dla twego starca, a nie dla czczej lekkomyślności, nie dla świeckiej uciechy...

Ojciec Paisij wyszedł. Alosza nie miał już żadnych wątpliwości, że starzec dogorywa, choć może jeszcze przeżyć dzień czy dwa. Postanowił więc sobie w duchu stanowczo i żarliwie, że chociaż przyrzekł był zobaczyć się z ojcem i z paniami Chochłakow, z bratem i Katarzyną Iwanowną — jutro nie wyjdzie z monasteru i zostanie przy starcu aż do jego śmierci. Serce jego zapałało miłością;

wymawiał sobie z goryczą, że mógł w mieście zapomnieć na chwilę o tym, kogo zostawił w monasterze na łożu śmierci i kogo czci najbardziej na świecie. Wszedł do alkowy starca, ukląkł przy jego łóżku i pokłonił się śpiącemu do ziemi. Starzec spał spokojnie, bez ruchu; oddech jego był miarowy i słaby, prawie nieuchwytny. Twarz miał spokojną.

Wróciwszy do drugiego pokoju — do tego, w którym rano starzec przyjmował gości, Alosza, nie rozbierając się, lecz tylko zdjąwszy obuwie, położył się na skórzanej, twardej i wąskiej kanapce, na której sypiał już od dawna, każdej nocy przynosząc tylko poduszkę. Siennika, o którym wspominał ojciec, od dawna już zapomniał podkładać. Zdejmował tylko riasę i okrywał się nią zamiast kołdry.

Ale przed zaśnięciem padł na kolana i długo się modlił. W gorącej modlitwie nie prosił Boga o rozproszenie trosk, łaknął tylko radosnego roztkliwienia, dawnego roztkliwienia, które zawsze

ona

134

nawiedzało jego duszę po odbytej modlitwie wieczornej. Owa radość, która go nawiedzała, spro-wadzała zawsze lekki i spokojny sen. Modląc się i teraz, nagle natrafił przypadkowo na różową małą kopertę, którą mu wręczyła wieczorem służąca Katarzyny Iwanowny dopędziwszy go na drodze.

Zmieszał się, lecz dokończył modlitwy. Następnie po krótkim wahaniu otworzył kopertę. Leżał w niej liścik noszący podpis Lise — imię młodziutkiej córki pani Chochłakow, która rano tak sobie z niego drwiła w obecności starca.

* * *

„Aleksy Fiodorowiczu — pisała — piszę do pana w tajemnicy przed wszystkimi i przed mamą, i wiem, że to brzydko. Ale nie mogę dłużej żyć, jeśli nie powiem panu tego, co zrodziło się w moim sercu, ale o tym nikt oprócz nas dwojga nie może się do czasu dowiedzieć. Ale jakże ja panu powiem to, co chcę panu powiedzieć? Papier, jak powiadają, nie rumieni się, zapewniam pana, że to nieprawda i że rumieni się równie dobrze, jak ja. Drogi Alosza, kocham pana, kocham od dzieciństwa, od pobytu w Moskwie, kiedy pan był zupełnie nie taki jak teraz, i kocham na całe życie.

Wybrałam pana w swoim sercu, aby się z panem połączyć i w starości pospołu życia dokonać.

Oczywiście pod tym warunkiem, że pan opuści monaster. Co się tyczy naszych lat, to poczekamy, ile tam prawo wymaga. Do tego czasu na pewno wyzdrowieję, będę chodziła o własnych siłach i tańczyła. Co do tego nie ma żadnej wątpliwości.

Widzi pan, jakem to wszystko obmyśliła, jednego tylko nie mogę sobie wyobrazić: co pan pomyśli o mnie, kiedy pan to przeczyta? Śmieję się wciąż i dokazuję, rozgniewałam pana poprzednio, ale zapewniam, że przed chwilą, zanim wzięłam pióro do ręki, modliłam się do Matki Boskiej, i teraz jeszcze modlę się i jestem bliska płaczu.

Moja tajemnica jest w pana ręku, jutro, jak pan przyjdzie, nie wiem, jak na pana spojrzę. Ach, Aleksy Fiodorowiczu, co będzie, jeśli się znowu nie powstrzymam, jak głupia, i roześmieję się patrząc na pana? Przecie będzie mnie pan uważał za obrzydliwą śmieszkę i nie zaufa moim słowom.

A więc błagam pana, mój drogi, jeśli ma pan litość nade mną, proszę jutro nie zaglądać mi zbytnio w oczy, ponieważ będę musiała się roześmiać, tym bardziej że będzie pan w tej długiej sukience...

Nawet teraz aż mi się zimno robi, kiedy o tym myślę, więc dlatego, jak pan wejdzie, niech pan wcale z początku nie patrzy, tylko na mamę albo przez okno...

Oto napisałam do pana list miłosny. Mój Boże, co ja zrobiłam! Alosza, niech pan mną nie pogardza, a jeżeli zrobiłam coś bardzo złego i zmartwiłam pana, to niech mi pan wybaczy. Teraz tajemnica mojej, może na wieki straconej, reputacji jest w pana ręku.

Dzisiaj będę na pewno płakać. Do zobaczenia, do straszliwego zobaczenia. Lise"

„P. S. Alosza, tylko niech pan koniecznie, koniecznie, koniecznie przyjdzie! Lise"

Strona

135

Alosza przeczytał list ze zdziwieniem, przeczytał dwa razy, zastanowił się i naraz cicho i słodko roześmiał się. Drgnął jednak, bo śmiech ów wydał mu się grzeszny. Ale po chwili znowu się roześmiał, równie cicho i błogo. Powoli wsunął list do koperty, przeżegnał się i położył. Zamęt, odczuwany przed chwilą, znikł zupełnie.

„Boże, zmiłuj się nad nimi wszystkimi, chroń cierpiących i błądzących i wskaż im drogi, którymi kroczyć mają. Ty, który jesteś miłością, ześlij im wszystkim radość!" — szeptał żegnając się i zasypiając spokojnym snem.

ona

136

Część druga

Strona

137

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 129-137)