• Nie Znaleziono Wyników

PRZY KONIACZKU

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 111-121)

Spór dobiegał końca, ale rzecz dziwna, Fiodor Pawłowicz, tak dotychczas wesoły, pod koniec raptem się zasępił. Zasępił się i golnął sobie jeszcze, a było to już o kieliszek za dużo.

— A wynoście mi się, jezuici! — wrzasnął na służących. — Zabieraj się stąd, Smierdiakow. Dziś dam ci obiecanego czerwońca, ale idź sobie. Nie płacz, Grzegorzu, idź do Marfy, ułoży cię, pocieszy.

Nie dają mi, kanalie, po obiedzie posiedzieć spokojnie — rzekł opryskliwie, gdy obaj służący wyszli z pokoju. — Smierdiakow tu codziennie przy obiedzie sterczy. To tyś go tak zaciekawił, powiedz mi, czym go tak obłaskawiłeś? — dodał zwracając się do Iwana Fiodorowicza.

— Niczym absolutnie — odparł Iwan. — Nie wiem, co mu strzeliło do głowy otaczać mnie takim respektem. To fagas i cham. Postępowe mięso zresztą, gdy czas nastąpi.

— Postępowe?

— Będą inni, lepsi, ale będą i tacy. Z początku będą tacy, a potem, po nich, lepsi.

— A kiedy czas nastąpi?

— Zapłonie rakieta i nie dopali się może. Na razie nasz lud nie bardzo lubi słuchać takich parzygnatów.

— Właśnie, właśnie, bracie, taka oślica Balaama myśli, myśli i diabli wiedzą, co wymyśli.

— Naciuła myśli — rzekł z uśmiechem Iwan.

— Uważasz, wiem doskonale, że on i mnie nie znosi, zresztą tak samo nie znosi innych, i ciebie również, tak, chociaż ci się wydaje, że począł cię „otaczać respektem". A szczególnie nie cierpi Aloszki. Gardzi nim. Ale nie kradnie, plotek nie roznosi, milczy, kulebiaka znakomicie robi, no i w dodatku jest do wszystkiego, pal go licho. Ale, doprawdy, czy warto o nim mówić?

— Naturalnie, że nie warto.

— A co się tyczy tego, co on wymyśli, to w ogóle uważam, że rosyjskiego chłopa trzeba bić.

Zawsze to twierdziłem. Nasz chłop to krętacz, nie warto go żałować, i całe szczęście, że jeszcze mu się od czasu do czasu i teraz plagi daje. Rosyjska ziemia stoi brzeziną, wytną las, to i ziemia przepadnie. Jestem bezwarunkowo za mądrymi ludźmi. Chłopów przestaliśmy bić z wielkiej mądrości, ale oni się sami bić nie przestali. I dobrze robią. Jaką miarką mierzysz, taką ci odmierzone będzie, czy jak się tam mówi... Słowem odmierzone będzie. A Rosja — to świństwo.

Przyjacielu drogi, gdybyś ty wiedział, jak ja nienawidzę Rosji... to znaczy nie Rosji, ale wszystkich tych świństw... a zresztą może i Rosji. Tout cela c'est de la cochonnerie.5 Wiesz, co ja lubię? Lubię dowcip.

— Znowu ojciec wypił. Już dosyć tego.

— Poczekaj, ja jeszcze jeden kieliszek, i jeszcze jeden, i na tym koniec. Czekaj, znowuś mi przerwał. W Mokrem byłem przejazdem, nagabuję starego chłopa, a on mi powiada: „U nas, powiada, z wielką przyjemnością o byle co grzmoci się dziewuchy; a biją zwykle parobczaki.

Prze-Strona

112

ważnie którą dzisiaj ćwiczy, jutro do ołtarza prowadzi, toteż, powiada, dziewczyniskom to i poręcznie." Markizowie de Sade, co? Jak sobie chcesz, ale to wcale dowcipne. A może byśmy tam pojechali i popatrzyli, co? Aloszka, raka spiekłeś? Nie wstydź się, dziecko. Szkoda, że nie zostałem u ihumena na obiedzie, opowiedziałbym katabasom o dziewkach z Mokrego. Aloszka, nie gniewaj się, mój drogi, żem tego ihumena obraził. Ale mnie, braciszku, złość bierze. Bo jeżeli jest Bóg, jeżeli jest naprawdę, no to faktycznie, jestem winien i za grzechy będę odpowiadał, ale jeżeli wcale Go nie ma, to na cóż nam ci twoi ojcowie? W takim razie głowy im poodrąbywać, a i tego za mało, bo rozwój wszelki hamują. Dasz wiarę, Iwan, że mnie to dotyka do żywego. Nie, nie wierzysz, poznaję to po twoich oczach. Ty tylko wierzysz ludziom, kiedy mówią, że twój ojciec jest błaznem, i nic więcej.

Aloszka, czy wierzysz, że jestem nie tylko błaznem?

— Wierzę, że ojciec jest nie tylko błaznem.

— Wierzę ci, że wierzysz naprawdę i że mówisz szczerze. Szczerze ci z oczu patrzy i co masz w sercu, to i na języku. Iwan — nie. Iwan jest zarozumiały... A jednak rozprawiłbym się z twoim monasterkiem. Wziąłbym całą tę mistykę i od razu wyrzuciłbym ją z ziemi rosyjskiej, aby za jednym zamachem wszystkim durniom gęby pozamykać. A ileż by to srebra, ile złota wpłynęło do mennicy!

— A po cóż wyrzucać? — odezwał się Iwan.

— Aby prawda rychlej zapanowała.

— Ale skoro ta prawda zapanuje, to przede wszystkim ojca ograbią, a potem... wyrzucą.

— Otóż to! Właściwie bodaj że masz rację. Ach, co za osioł ze mnie! — zawołał nagle Fiodor Pawłowicz uderzając się z lekka w czoło. — No, to niech sobie tam stoi twój monasterek, Aloszka, jeżeli już tak ma być. A my, mądrzy ludzie, będziemy siedzieć w cieple i koniaczek smakować. Wiesz co, Iwan, prawdopodobnie sam Pan Bóg tak to urządził. Powiedz no: jest Bóg czy Go nie ma?

Poczekaj, mów z całą stanowczością, poważnie! Czego się znowu śmiejesz?

— Śmieję się, bo ojciec sam poprzednio zrobił bardzo dowcipną uwagę na temat wiary Smierdiakowa i dwóch starców, którzy potrafią góry przenosić.

— Czy to podobne?

— Bardzo.

— Ano, to ja jestem rdzennie rosyjskim typem i mam cechy rosyjskie, a ciebie, mój filozofie, też można przyłapać na podobnych rzeczach. Chcesz, to złapię. Idźmy o zakład, że jutro złapię. A teraz odpowiedz: jest Bóg czy Go nie ma? Tylko poważnie. Teraz wymagam odpowiedzi!

— Nie, nie ma Boga.

— Aloszka, jest Bóg?

— Jest Bóg.

— Iwan, a nieśmiertelność, powiedzmy, malutka, no, najmniejsza?

— Nie ma nieśmiertelności.

— Żadnej?

Strona

113

— Żadnej.

— To znaczy absolutne zero albo nicość. A może jest jakaś ociupinka? Przecież chyba nie nicość!

— Kompletne zero.

— Aloszka, jest nieśmiertelność?

— Jest.

— I Bóg, i nieśmiertelność?

— I Bóg, i nieśmiertelność. W Bogu właśnie nieśmiertelność.

— Hm! Prawdopodobnie Iwan ma słuszność. Boże, pomyśleć tylko, ile to wiary, ile wszystkich sił potracił człowiek nadaremnie na to marzenie, i to od tylu tysięcy lat! Kto sobie tak pokpiwa z człowieka? Iwan! Po raz ostatni i stanowczo: jest Bóg czy nie ma? Po raz ostatni!

— I po raz ostatni odpowiadam: nie ma.

— Któż sobie pokpiwa z ludzi, Iwanie?

— Diabeł zapewne — uśmiechnął się Iwan Fiodorowicz.

— A diabeł jest?

— Nie, diabła też nie ma.

— Szkoda. Do licha, cóż bym zrobił z tym, który pierwszy Boga wymyślił! Powiesiłbym go na suchej gałęzi, a i tego za mało.

— Gdyby nie wymyślono Boga, nie byłoby w ogóle cywilizacji.

— Nie byłoby? Bez Boga nie byłoby?

— Tak. I koniaczku też by nie było. A koniak trzeba będzie, chcąc nie chcąc, sprzątnąć ze stołu.

— Poczekaj, poczekaj, poczekaj, mój drogi, jeszcze jeden kieliszeczek. Obraziłem Aloszkę. Nie gniewasz się na mnie?... Mój ty kochany Aloszka, mój ty najdroższy!

— Nie, nie gniewam się. Znam myśli ojca. Serce ojca jest lepsze od głowy.

— Moje serce jest lepsze od głowy? Boże, i któż to mówi? Iwan, czy kochasz Aloszkę?

— Kocham.

— Kochaj go — (Fiodor Pawłowicz był już mocno podchmielony). — Słuchaj, Aloszka, postąpiłem po grubiańsku z twoim starcem. Ale byłem wzburzony. A wiesz, że twój starzec ma dowcip, cóż ty o tym myślisz, Iwanie?

— Może i ma.

— Tak, tak, il y a du Piron là-dedans.6 To jezuita — rosyjski, rozumie się. Jako szlachetna jednostka, dręczy się i gniewa zapewne, że musi udawać... robić z siebie świątka.

— Przecież wierzy w Boga.

— Nic podobnego. Nie wiedziałeś o tym? Przecie on to sam wszystkim mówi bez ogródek, nie wszystkim, rzecz prosta, ale wszystkim mądrym ludziom, którzy go odwiedzają. Gubernatorowi Szulcowi powiedział wręcz: „Credo, ale nie wiem w co."

6 Czuje się w nim Pirona.

ona

114

— Czyżby?

— Ależ tak. Lecz ja go szanuję. Ma w sobie coś z Mefistofelesa albo raczej z Bohatera naszych czasów... Arsenin, czy jak go tam... to znaczy, uważasz, lubieżnik z niego. Taki z niego lubieżnik, że nie byłbym i teraz pewny córki swojej ani żony, gdyby poszła do niego do spowiedzi. Wiesz, jak ci zacznie opowiadać... Trzy lata temu zaprosił nas do siebie na herbatkę, z likierkiem naturalnie (paniusie mu likierku dostarczają), jak zaczał nas zabawiać, tośmy się śmieli do rozpuku... Trzeba ci było słyszeć, jak pewną chorą niewiastę uzdrowił: „Gdyby mnie nogi nie bolały — rzekł — to bym wam tu wywinął taki jeden taniec." Co, jak ci się podoba? „W życiu swoim nabroiłem niemało." A Demidowowi, wiesz, temu kupcowi, ściągnął sześćdziesiąt tysięcy.

— Jak to — ukradł?!

— Ten przywiózł, jako do poczciwego człeka: „Schowaj, bratku — rzekł — jutro jest u mnie rewizja." A tamten schował. „Tyś przecież — powiada — na cerkiew ofiarował." Ja mu na to:

„Łajdak jesteś" — powiadam. „Nie — powiada — nie łajdak, lecz szeroka natura..." A zresztą, to nie on... To kto inny. Poplątało mi się... nie zauważyłem nawet. No, jeszcze kieliszeczek, i dosyć będzie.

Zabierz butelczynę, Iwan. Zmyślałem, czemuś mnie nie powstrzymał, Iwan... i nie powiedział, że zmyślam?

— Wiedziałem, że ojciec sam się powstrzyma.

— Zawracanie głowy, ty tak mówisz ze złości, tak, jesteś na mnie cięty. Gardzisz mną.

Przyjechałeś do mnie i w moim domu mną pogardzasz.

— Toteż wyjadę; na ojca koniak podziałał.

— Prosiłem cię, na miłość Boga, abyś do Czermaszni pojechał... na dzień, na dwa, a ty nie jedziesz.

— Jutro pojadę, skoro ojciec tak nalega.

— Nie pojedziesz. Chciałbyś mnie podglądać, o to ci chodzi, zła duszo, ty dlatego nie jedziesz!

Nie chciał się uspokoić. Doszedł do takiego stanu podchmielenia, kiedy nawet najłagodniejszy człowiek musi zrobić awanturę i postawić na swoim.

— Co tak patrzysz? Jakie ty oczy robisz? Oczy twoje patrzą na mnie i powiadają: „Pijana morda." Podejrzliwe są twoje oczy, pogardliwe... Tyś, bracie, tu przyjechał nie bez kozery, szpakami jesteś karmiony. Patrzy Aloszka i oczy mu błyszczą. Alosza mną nie gardzi. Aleksy, nie kochaj Iwana...

— Nie gniewaj się, ojcze, na niego! Przestań go obrażać — rzekł Alosza stanowczym głosem.

— No cóż, ja nic. Ach, głowa mnie boli! Sprzątnij koniak, Iwan, po raz trzeci to mówię. — Zamyślił się i naraz uśmiechnął się długim, przebiegłym uśmiechem. — Nie gniewaj się, Iwan, na starego mazgaja. Wiem, że mnie nie kochasz, ale nie gniewaj się. Nie ma mnie za co kochać.

Pojedziesz do Czermaszni, a ja do ciebie przyjadę i podarunek przywiozę. Pokażę ci tam jedną dziewczynkę, dawno już zwróciłem na nią uwagę. Jeszcze z niej kopciuszek. Ale nie bój się kopciuszków, nie gardź nimi — to perełki!

Strona

115

Cmoknął własną rękę.

— Dla mnie — ożywił się nagle, jak gdyby otrzeźwiał na chwilę, wpadłszy na swój ulubiony temat — dla mnie... Ach, chłopcy! Dzieciaki, prosiaki wy malutkie, dla mnie... przez całe moje życie nie było brzydkiej niewiasty, oto moja zasada! Czy potraficie to zrozumieć? Gdzież tam: w waszych żyłach jeszcze mleczko zamiast krwi krąży, nie wykluliście się jeszcze! Wedle mojej zasady, w każdej niewieście można znaleźć coś niezwykłego, niech to diabli, coś ciekawego, czego może żadna inna nie ma — ale trzeba umieć to znajdować, w tym cała sztuka! To talent! Dla mnie nie było brzydkich: już to samo, że jest kobietą, już to połowa wszystkiego... ale co wy tam rozumiecie!

Nawet stare panny, nawet w starych pannach znaleźć można czasem coś takiego, że z podziwu wyjść nie można, jakie to durnie ci samcy, że pozwolili jej się zestarzeć i dotychczas nie zauważyli!

Kopciuszka i brzydką trzeba najsampierw zadziwić — ot jak, bracie, trzeba się do nich zabierać. A tyś nie wiedział? Trzeba ją zadziwić, do zachwytu, do zawstydzenia, że w takim kopciuszku jak ona zakochał się taki pan. Najlepsze to, że zawsze są i będą chamy i panowie, że wtedy zawsze będzie taki kopciuszek i jej pan; a nic innego przecież do szczęścia nie trzeba! Poczekaj... słuchaj, Aloszka, ja twoją matkę nieboszczkę tak zadziwiałem zawsze, ale w innym sensie. Zdarzało się, że nic, ty-godniami jej nie popieszczę, a tu naraz taka chwila nadejdzie — naraz cały się przed nią rozpływam, buch do nóg, u stóp jej się tarzam, nóżki całuję i doprowadzam ją zawsze — pamiętam jakby to dziś było — do takiego maleńkiego śmieszku, dźwięcznego, niegłośnego, nerwowego, do takiego osobliwego śmieszku. Nigdy inaczej się nie śmiała. Wiem, że tak się u niej zaczyna atak, że jutro bę-dzie się miotać i wić, i piszczeć, i że ten spazm obecny, słabiutki, nie wyraża żadnego zachwytu, no tak, ale chociaż to złudzenie, to jednak zawsze — zachwyt. Ot, co znaczy umieć znajdować we wszystkim właściwy rys! Pewnego razu Bielawski — był tu taki gładysz i bogacz — zaczął się za nią włóczyć i do domu nawet zaglądać. Nagle u mnie w domu wyciął mi policzek siarczysty, i to w jej obecności. I wyobraźcie sobie, taka niby trusia — myślałem, że mnie zabije za ten policzek; wpada ci na mnie: „Ty — powiada — teraz jesteś spoliczkowany, spoliczkowany, on cię spoliczkował! Czy wiesz — powiada — że mnie jemu chcieli sprzedać... I jak on śmiał cię uderzyć w mojej obecności!

Nie waż się do mnie przychodzić, nigdy, nigdy! Natychmiast biegnij i wyzwij go na pojedynek..." Ja ją wtenczas zawiozłem do monasteru, żeby się uspokoiła; ojcowie nad nią odmawiali modlitwy. Ale Bogiem się świadczę, Alosza, że nigdy nie krzywdziłem mojej „opętanej"! Jeden raz tylko, może raz jeden, pierwszego roku: modliła się już wtedy bardzo wiele... przestrzegała świąt, zwłaszcza Matki Boskiej, i odpędzała mnie stale od siebie wypychając do gabinetu. Myślę sobie: „Wypłoszę z niej tę całą mistykę!" „Widzisz, powiadam, widzisz, biorę twój obraz, o, zdejmuję go ze ściany: patrzajże, ty go masz za cudowny, a ja zaraz w twojej obecności plunę na niego i nic mi się za to nie stanie!..."

Jak zobaczyła: Mój Boże, myślę sobie, zabije mnie teraz, ani chybi zabije, lecz ona tylko zerwała się z miejsca, załamała ręce, zakryła nagle twarz rękoma, zatrzęsła się cała i rymnęła na podłogę jak długa... Alosza, Alosza! Co ci jest?

Stary skoczył przerażony. Od chwili gdy zaczął mówić o nieboszczce żonie, Alosza coraz

ona

116

bardziej zmieniał się na twarzy. Spąsowiał, oczy mu pałały, wargi zatrzęsły się... Pijany starzec bryzgał śliną i nic nie widział, dopóki z Aloszą nie zaczęło się raptem dziać coś bardzo dziwnego, właśnie jota w jotę to samo, co wtedy z nieszczęsną „opętaną". Chłopak nagle zerwał się z miejsca, zupełnie tak samo jak ongi, według słów ojca, jego matka, załamał ręce, potem zakrył nimi twarz, opadł jak podcięty na krzesło i zatrząsł się od histerycznego bezgłośnego łkania. Fiodora Pawłowicza uderzyło przede wszystkim jego niezwykłe podobieństwo do matki.

— Iwan! Iwan! Prędzej, wody mu daj. Zupełnie jak ona, kubek w kubek jak ona, jak wówczas jego matka! Nabierz wody do ust i pryśnij na niego, ja tak ją trzeźwiłem. On za matkę swoją, za matkę... — mamrotał do Iwana.

— Przecież jego matka to i moja, sądzę, jak ojciec myśli? — krzyknął z niepohamowanym gniewem i pogardą Iwan. Stary dostrzegł nagły błysk w jego oczach i zadrżał. I oto wyszła na jaw rzecz bardzo dziwna, chociaż co prawda chwilowa: stary istotnie utracił na chwilę świadomość, że matka Aloszy była również matką Iwana...

— Jak to twoja matka? — wybąkał, niewiele rozumiejąc. — Co mówisz? Za jaką matkę?...

Czyżby ona... Ach, do kaduka! No, braciszku, to zaćmienie, nigdy mi się nie zdarzało, wybacz, a ja myślałem... He, he, he!

Urwał. Przeciągły, pijacki, na pół bezmyślny uśmiech rozsiadł się na jego twarzy. I oto naraz, w tej chwili z przedpokoju doszedł straszliwy zgiełk, dobiegły dzikie krzyki, drzwi otwarły się gwałtownie i do pokoju wpadł Dymitr Fiodorowicz. Stary przypadł do Iwana, straszliwie przerażony:

— Zabije, zabije! Broń mnie, broń mnie! — krzyczał wpijając się palcami w połę jego surduta.

IX

LUBIEŻNICY

Za Dymitrem Fiodorowiczem wdarli się do pokoju Grzegorz i Smierdiakow. Oni to przed chwilą szamotali się z nim w przedpokoju, nie chcąc go wpuścić na skutek wyraźnego zakazu Fiodora Pawłowicza, wydanego kilka dni przedtem. Dymitr zatrzymał się na chwilę, aby rozejrzeć się wokoło. Grzegorz wyzyskał tę krótką chwilę, okrążył stół, zamknął oba skrzydła przeciwległych drzwi, prowadzących do dalszych pokojów, i stanął przed nimi ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma, gotowy bronić wejścia do ostatniej, jak to się mówi, kropli krwi. Na ten widok Dymitr wrzasnął, a raczej jakoś pisnął i wpadł na Grzegorza.

— A więc ona jest tam. Tam ją schowali! Precz, łajdaku!

Szarpnął starego, ale ów odepchnął go od siebie. Nie posiadając się z wściekłości, Dymitr zamierzył się i z całej siły uderzył Grzegorza. Starzec runął jak podcięty, Dymitr zaś skoczył przez niego do drzwi. Smierdiakow stał na drugim końcu pokoju; blady i drżący, przywarł do Fiodora

Strona

117

Pawłowicza.

— Ona tu jest! — krzyczał Dymitr Fiodorowicz. — Widziałem na własne oczy, jak skręciła ku domowi, lecz nie mogłem jej dogonić. Gdzie ona jest? Gdzie?

Okrzyk ów „ona tu jest" wywarł niezwykłe wrażenie na Fiodorze Pawłowiczu. Cały jego przestrach jak gdyby momentalnie wywietrzał.

— Trzymaj go, trzymaj go! — wrzasnął i skoczył za Dymitrem Fiodorowiczem.

Grzegorz tymczasem podniósł się z podłogi, ale był jeszcze mocno oszołomiony. Iwan Fiodorowicz i Alosza pobiegli za ojcem. W trzecim pokoju rozległ się brzęk tłuczonego szkła: to Dymitr strącił w biegu szklaną wazę, niezbyt kosztowną, stojącą na marmurowej podstawie.

— Łapaj go! — ryczał starzec. — Policja!

Iwan Fiodorowicz i Alosza dopadli wreszcie starego i przemocą wciągnęli z powrotem do pokoju.

— Czego ojciec pędzi za nim! Jeszcze gotów ojca naprawdę zabić! — ofuknął go gniewnie Iwan Fiodorowicz.

— Wanieczka, Loszeczka, więc ona jest tutaj, Gruszeńka jest tutaj: na własne oczy, powiada, widział, jak przemknęła...

Zachłysnął się. Nie oczekiwał teraz Gruszeńki, i naraz ta wiadomość, że ona jest tu, w domu, pozbawiła go nieledwie przytomności. Drżał od stóp do głów, robił wrażenie obłąkanego.

— Ale ojciec sam widział, że nie weszła! — wołał Iwan.

— A może tamtym wejściem?

— Zamknięte jest tamto wejście i ojciec sam ma klucz...

W tej chwili wrócił Dymitr. Istotnie stwierdził, że drugie wejście jest zamknięte na klucz, który leżał w kieszeni Fiodora Pawłowicza. Wszystkie okna domu były również szczelnie zamknięte:

zatem Gruszeńka nie mogła tu wejść żadną miarą ani też z powrotem wyskoczyć.

— Trzymaj go! — pisnął Fiodor Pawłowicz na widok Dymitra. — On mi z sypialni pieniądze ukradł!

Wyrwał się z rąk Iwana i rzucił się na Dymitra. Ów zaś podniósł obie ręce i nagle pochwycił starego za dwa ostatnie kosmyki, ocalałe na skroniach, szarpnął go za nie do góry i z całych sił grzmotnął o podłogę. Zdążył jeszcze ze dwa czy trzy razy kopnąć leżącego w twarz. Fiodor Pa-włowicz przeraźliwie stęknął. Iwan Fiodorowicz, chociaż słabszy od brata, objął go wpół i z całej siły oderwał od ojca. Alosza pomógł mu, chwyciwszy Dymitra z tyłu.

— Szaleńcze, zabiłeś go! — krzyknął Iwan.

— Dobrze mu tak! — zawołał bez tchu Dymitr. — Jak teraz nie zabiłem, to jeszcze wrócę, aby zabić. Nie upilnujecie!

— Dymitr! Precz stąd w tej chwili! — krzyknął rozkazującym tonem Alosza.

— Aleksy! Powiedz mi ty, tobie tylko uwierzę: była tu czy nie? Widziałem ją na własne oczy, jak czmychnęła koło płotu w tę stronę. Wołałem, lecz uciekła...

ona

118

— Przysięgam ci, że jej tu nie było i że nikt się jej tu nie spodziewał!

— Ale ja ją widziałem... To znaczy, że ona... Zaraz się dowiem, gdzie jest... Żegnaj, Aleksy! O pieniądzach teraz już nie mów z tym diabłem, tylko biegnij do Katarzyny Iwanowny natychmiast i koniecznie: „kłaniać się kazał, kłaniać". Właśnie kłaniać, kłaniać jak najniżej! Opisz jej tę scenę!

Tymczasem Iwan i Grzegorz podnieśli starego i usadowili go w fotelu. Twarz miał zakrwawioną, ale był przytomny i chciwie słuchał krzyków Dymitra. Zdawało mu się wciąż, że Gruszeńka rzeczywiście jest tu gdzieś w domu. Dymitr Fiodorowicz odchodząc zmierzył go niena-wistnym spojrzeniem:

— Nie żałuję, żem krew twoją przelał! — zawołał — strzeż się, stary, pilnuj swego marzenia, bo i ja mam marzenie! Przeklinam cię i wyrzekam się ciebie na zawsze. .

Wybiegł z pokoju.

— Ona jest tutaj, na pewno jest tutaj! Smierdiakow, Smierdiakow — rzęził ledwo słyszalnym głosem Fiodor Pawłowicz, przyzywając Smierdiakowa palcem.

— Ona jest tutaj, na pewno jest tutaj! Smierdiakow, Smierdiakow — rzęził ledwo słyszalnym głosem Fiodor Pawłowicz, przyzywając Smierdiakowa palcem.

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 111-121)