• Nie Znaleziono Wyników

SZARPANINA W IZBIE

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 164-170)

Istotnie miał poważne zmartwienie, takie, jakie miewał dotychczas bardzo rzadko.

Niepotrzebnie się wyrwał i palnął głupstwo, i o czym — o miłości! „Ale co ja o tym wiem, co ja mogę o tym wiedzieć? — powtarzał po raz setny, oblewając się rumieńcem — och, wstyd to jeszcze nic, wstyd to słuszna dla mnie kara, ale jest o wiele gorzej, bo teraz będę powodem wielu nowych nieszczęść... A przecież starzec wysłał mnie, abym godził i jednoczył. Czy tak trzeba jednoczyć?" Tu znowu przypomniał sobie, jak „złączył ich ręce", i znowu się okropnie zawstydził. „Chociaż działałem zupełnie szczerze, na przyszłość jednak trzeba być mądrzejszym" — postanowił sobie wreszcie i nawet nie uśmiechnął się z tego postanowienia.

Z polecenia Katarzyny Iwanowny miał iść na ulicę Jeziorną, Dymitr zaś mieszkał po drodze, w zaułku nie opodal Jeziornej. Alosza postanowił odwiedzić go przed wizytą u sztabskapitana, chociaż przeczuwał, że nie zastanie go w domu. Przypuszczał nawet, że Dymitr rozmyślnie będzie go unikał, będzie chował się przed nim. Jednak za wszelką cenę musiał go odszukać. Czas upływał; myśl o dogorywającym starcu nie opuszczała go ani na chwilę, ani na sekundę od czasu, gdy wyszedł z monasteru.

W poleceniu Katarzyny Iwanowny jedna okoliczność zajęła go najbardziej: kiedy Katarzyna

Strona

165

Iwanowna napomknęła o małym chłopcu, synku sztabskapitana, jak biegł obok ojca, płacząc na głos, Aloszy nagle wydało się, że to na pewno ten uczeń, który go ugryzł w palec, kiedy Alosza wypytywał go, czym go skrzywdził. Teraz już Alosza był tego pewien, nie wiedząc dlaczego. I tak, zaprzątnąwszy sobie głowę tymi dystrakcjami, Alosza postanowił nie myśleć teraz o tej „bidzie", której narobił, nie dręczyć się skruchą, lecz działać, a co ma być, to będzie. Ta myśl natchnęła go w końcu otuchą. Skręciwszy w zaułek, gdzie mieszkał Dymitr, poczuł głód, wyjął z kieszeni bułkę, którą dał mu ojciec, i zjadł ją po drodze. Pokrzepiło to jego siły. Dymitra nie było w domu.

Gospodarze — stary stolarz, jego syn i staruszka żona — jakoś podejrzliwie obejrzeli Aloszę. „Trzeci dzień, jak nie nocuje, może gdzie wyjechał" — odparł stary na natarczywe pytania Aloszy. Alosza zrozumiał, że odpowiada tak, jak mu kazano. Na pytanie: „Czy nie poszedł do Gruszeńki, a może znowu chowa się u Fomy?" (Alosza specjalnie puścił w ruch te sekrety) gospodarze spojrzeli na niego z wyraźnym lękiem. „Lubią go, nie chcą go zdradzić — pomyślał Alosza — to dobrze."

Wreszcie odszukał na Jeziornej dom Kałmykowej. Był to stary, zapadający się domek o trzech tylko oknach, wychodzących na ulicę, i z brudnym podwórzem, pośród którego stała samotnie krowa. Z podwórza wchodziło się do sieni; na lewo z sieni mieszkała stara gospodyni ze starą córką, obie, zdaje się, były głuche. Na pytanie Aloszy o sztabskapitana, kilkakroć powtórzone, jedna z nich, zrozumiawszy wreszcie, że pytają się o lokatorów, wskazała palcem drzwi sąsiedniej izby.

Mieszkanie sztabskapitana było w istocie prostą izbą. Alosza ujął już za żelazny skobel, żeby otworzyć drzwi, lecz niezwykła cisza za drzwiami zdziwiła go nagle. Wiedział przecież ze słów Katarzyny Iwanowny, że dymisjonowany sztabskapitan ma rodzinę. „Albo wszyscy śpią, albo usłyszeli, że przyszedłem, i czekają, aż wejdę. Lepiej najpierw zastukam." I zastukał. Odpowiedź rozległa się, lecz nie od razu, dopiero może po dziesięciu sekundach.

— Kto tam? — odezwał się ktoś donośnym i gniewnym głosem.

Alosza otworzył drzwi i przeszedł przez próg. Znalazł się w izbie, dosyć co prawda przestronnej, ale pozornie ciasnej, tyle tu było ludzi i wszelkiego sprzętu. Na lewo stał wielki rosyjski piec. Od pieca do lewego okna przez całą długość pokoju przeciągnięty był sznur, na którym wisiały rozmaite szmaty. Wzdłuż obu ścian, na lewo i na prawo, stały dwa łóżka, pokryte robionymi na drutach kapami. Na jednym, z lewej strony, wznosiła się sterta z czterech poduszek, rozmaitych rozmiarów, większych na dole i mniejszych ku górze. Na drugim łóżku, z prawej strony, leżał tylko jasiek. Dalej, w pokuciu, niewielkie miejsce było odgrodzone zasłoną czy prześcieradłem, również przerzuconym przez sznur. Za zasłoną zaś na ławce i na przystawionym krześle leżała pościel. Zwykły drewniany, chłopski stół był wysunięty w kierunku środkowego okienka. Wszystkie trzy okna, z których każde miało po cztery małe, zielone i zapleśniałe szybki, przepuszczały niewiele światła i były szczelnie zamknięte, wskutek czego w pokoju było bardzo duszno i dosyć ciemno. Na stole stała patelnia z resztkami jajecznicy, przy niej nadgryziona kromka chleba i butelka piwa, z nie dopitymi resztkami na samym dnie. Koło lewego łóżka siedziała na krześle kobieta w perkalikowej sukni. Była bardzo chuda i cerę miała żółtą; niezwykle wpadnięte policzki świadczyły o chorobie. Ale najbardziej

ona

166

uderzył Aloszę wzrok ubogiej damy — wzrok niezwykle pytający i zarazem straszliwie wyniosły. I zanim sama przemówiła, przez cały czas, póki Alosza rozmawiał z gospodarzem, wyniośle i pytająco przenosiła z jednego na drugiego swoje duże, piwne oczy. Obok niej, pod lewym okienkiem, stała młoda dziewczyna, o dość nieładnej twarzy, o rzadkich, rudawych włosach, ubrana ubogo, ale bardzo schludnie. Niechętnie patrzyła na wchodzącego Aloszę. Na prawo, także przy łóżku, siedziała jeszcze jedna postać kobieca. Było to biedne stworzenie, młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna, garbata i beznoga, a raczej o uschniętych nogach, jak dowiedział się później Alosza.

Kule jej stały obok, w kącie między łóżkiem a ścianą. Przedziwnie piękne i dobre oczy biednej dziewczyny z jakimś łagodnym spokojem spojrzały na Aloszę. Wreszcie przy stole, kończąc jeść jajecznicę, siedział może czterdziestopięcioletni mężczyzna, niewysoki, szczupły, wątłej budowy, rudawy, o rudej rzadkiej bródce, bardzo podobnej do rozcapierzonego wiechcia kąpielowego (porównanie to i słowo „wiecheć" narzuciły się Aloszy od pierwszego wejrzenia — jak sobie później przypomniał). On to zapewne odezwał się zza drzwi: „Kto tam?", ponieważ w pokoju nie było innego mężczyzny. Ale gdy Alosza wszedł, zerwał się z ławki, na której siedział przy stole, i podbiegł do niego, naprędce ocierając usta dziurawą serwetką.

— Mnich po kweście, wiedział, do kogo się wybrać! — rzekła głośno dziewczyna, stojąca w lewym kącie.

Mężczyzna, który podbiegł do Aloszy, natychmiast odwrócił się na pięcie i jakimś wzburzonym, łamiącym się głosem odpowiedział:

— Nie, łaskawa Barbaro Nikoławno, to nie to, nie domyśliłaś się! Pozwoli pan zapytać z kolei — nagle obrócił się znów ku Aloszy — co łaskawego pana skłoniło, żeby odwiedzić... tę pieczarę?

Alosza przyjrzał mu się badawczo. Widział tego człowieka po raz pierwszy. Było w nim coś kanciastego, jakiś pośpiech, irytacja. Chociaż zapewne dopiero co wypił, nie był bynajmniej pijany.

Twarz jego wyrażała jakieś skrajne zuchwalstwo i jednocześnie — było to dziwne — jawną tchórzliwość. Wyglądał jak człowiek, który przez długi czas ulegał i znosił wszelkie zniewagi, lecz naraz zbuntował się i pragnie okazać swoją niezależność, albo raczej człowiek, który ma ogromną ochotę kogoś uderzyć, ale boi się okropnie, że jego uderzą.

W mowie jego i w intonacji dość piskliwego głosu brzmiała nutka jakiejś głupawej wesołości, to złośliwej, to znów nieśmiałej, ale ów ton wciąż się urywał. Mówiąc o „pieczarze" zadrżał jak gdyby, wybałuszył oczy i przyskoczył do Aloszy tak blisko, że ów cofnął się machinalnie o krok. Mężczyzna ów miał na sobie ciemne, bardzo liche, nankinowe palto, całe w łatach i plamach. Spodnie miał jakieś wyjątkowo jasne, jakich nikt już od dawna nie nosił, w kratkę, z bardzo cieniutkiego materiału, zmiętoszone u dołu i wskutek tego buchaste u góry, jak gdyby z nich wyrósł niczym mały chłopiec.

— Jestem Aleksy Karamazow... — zaczął w odpowiedzi Alosza.

— Doskonale potrafię to zrozumieć, łaskawy panie — odparł od razu gospodarz, dając do zrozumienia, że i tak wie, kogo ma przed sobą. — Sztabskapitan Sniegiriow, łaskawy panie,

Strona

167

chciałbym jednakowoż wiedzieć, co skłoniło pana...

— Ja tylko tak wstąpiłem. Właściwie chciałem powiedzieć panu słówko od siebie... Jeśli tylko pan pozwoli...

— W takim razie proszę krzesełko, łaskawy panie, zechciej pan zająć miejsce. To w starych komediach mówiono: „Zechciej pan zająć miejsce..."

To mówiąc sztabskapitan porywczym gestem chwycił nie zajęte krzesło (zwyczajne, chłopskie, bez obicia) i postawił je prawie pośrodku pokoju; następnie, przysunąwszy drugie krzesło dla siebie, usiadł na wprost Aloszy, patrząc mu prosto w oczy i tak blisko, że kolana ich niemal się stykały.

— Mikołaj Ilicz Sniegiriow, łaskawy panie, były sztabskapitan rosyjskiej piechoty, jakkolwiek zhańbiony skutkiem swoich ułomności, jednakowoż, bądź co bądź, sztabskapitan, łaskawy panie.

Należałoby raczej powiedzieć: sztabskapitan Łaskawopanow, zamiast Sniegiriow, bo w drugiej połowie życia zacząłem wszystkim czapkować i mówić: łaskawy panie. To bierze się z poniżenia.

— To prawda — uśmiechnął się Alosza — tylko czy to bierze się wbrew woli, czy naumyślnie?

— Bóg widzi, że wbrew woli. Nigdy nikomu nie mówiłem: łaskawy panie, przez całe życie, nagle upadłem i zacząłem powtarzać: łaskawy panie. To wpływ siły wyższej. Widzę, że pan interesuje się współczesnymi zagadnieniami. Czymże jednak zasłużyłem sobie na ciekawość łaskawego pana, albowiem mieszkam w warunkach, które uniemożliwiają przyjmowanie gości.

— Przyszedłem... w tej samej sprawie...

— W tej samej sprawie? — przerwał niecierpliwie sztabskapitan.

— Z powodu owego spotkania pana z moim bratem Dymitrem Fiodorowiczem — niezręcznie odparł Alosza.

— Jakiegoż to spotkania, łaskawy panie? Czy aby nie tamtego, łaskawy panie? To znaczy w sprawie wiechcia, kąpielowego wiechcia?

Wysunął się tak bardzo do przodu, że stuknął kolanami o kolana Aloszy. Wargi jego zacisnęły się jakoś osobliwie w wąziutką kreseczkę.

— O jakim wiechciu pan mówi? — wybąkał Alosza.

— To on na mnie, tato, przyszedł się skarżyć! — zawołał znany Aloszy głosik spoza zasłony. — To ja go w palec ugryzłem!

Zasłona rozsunęła się i Alosza ujrzał swego niedawnego wroga. Leżał w kącie pod obrazami na posłaniu, rozłożonym na ławie i na krześle. Był przykryty swoim paltocikiem i starą watową kołderką. Widać było, że jest niezdrów, a błyszczące oczy świadczyły o gorączce. Odważnie, inaczej niż poprzednio, patrzył teraz na Aloszę: „Jestem w domu, nic mi teraz nie zrobisz."

— Jaki palec, co za palec? — zerwał się z krzesła sztabskapitan. — To on pana w palec ugryzł, łaskawy panie?

— Tak, mnie. Spotkałem go na ulicy, rzucał kamieniami w kolegów, a oni w niego: ich było sześciu, a on sam jeden. Podszedłem do niego, a on i we mnie rzucił, a potem drugi w głowę.

ona

168

Zapytałem go: co ja ci zrobiłem? Wówczas rzucił się na mnie i dotkliwie ugryzł mnie w palec, nie wiem za co.

— Zaraz mu dam baty, łaskawy panie! W tej chwili dam mu baty, łaskawy panie! — zerwał się z krzesła sztabskapitan.

— Ale ja się wcale nie skarżę, ja tylko tak opowiedziałem... Wcale nie chcę, żeby go pan bił.

Zresztą zdaje się, że on jest chory...

— A pan myślał, że ja go będę bił, łaskawy panie? Że ja Iliuszeczkę wezmę i zaraz go zacznę bić w obecności pana, dla pańskiej niby to satysfakcji? Czy łaskawemu panu bardzo pilno? — powiedział sztabskapitan zwracając się nagle do Aloszy z takim gestem, jak gdyby zamierzał się na niego rzucić. — Bardzo żałuję, łaskawco, że pana paluszek bolał, ale czy nie chciałby pan, żebym, za-nim zbiję Iliuszeczkę, ciachnął sobie przy panu, dla pańskiej słusznej satysfakcji, tym nożem, cztery własne palce! Cztery palce to będzie chyba dość dla łaskawego pana, żeby nasycić żądzę zemsty łaskawego pana, piątego chyba pan nie wymaga?

Nagle urwał, jak gdyby dech mu zaparło. Cała jego twarz, każdy mięsień twarzy trząsł się i drgał, oczy zaś rzucały zuchwałe wyzwanie. Był w stanie jakiegoś nieprzytomnego podniecenia.

— Zdaje się, że teraz wszystko zrozumiałem — odrzekł cicho i smutnie Alosza nie ruszając się z miejsca. — A więc synek pana to dobry chłopiec, kocha ojca i rzucił się na mnie jako na brata pańskiego krzywdziciela... Teraz rozumiem — mówił, zamyślony. — Ale mój brat Dymitr Fiodorowicz żałuje tego, co zrobił, wiem o tym, i gdy tylko będzie mógł przyjść do pana, albo najlepiej spotkać się z panem znów w tym samym miejscu, to poprosi pana wobec wszystkich o przebaczenie... o ile pan się zgodzi.

— To znaczy wyrwał bródkę i przeprosił... Niby skwitował, dał satysfakcję, tak, łaskawy panie?

— O nie, zrobi wszystko, czego pan sobie będzie życzył i jak pan zechce!

— Więc, jeżeli, łaskawy panie, poproszę jego ekscelencję, aby ukląkł przede mną w tej samej traktierni — to było w „Stołecznym Grodzie" — albo na placu, to uklęknie?

— Tak, uklęknie.

— Przeszył pan moje serce na wylot, łaskawy panie. Rozczulił do łez i przeszył, łaskawy panie.

Zbyt głęboko odczuwam wspaniałomyślność pańskiego brata. Pozwoli łaskawy pan, że przedstawię resztę: moja rodzina, moje dwie córki i mój syn — mój pomiot. Jak umrę, kto ich pokocha? A póki żyję, kto mnie, prócz nich, kto mnie niegodnego kocha? Cudownie to Pan Bóg urządził dla każdego człowieka mego pokroju, łaskawy panie. Trzeba bowiem, łaskawy panie, aby ktoś mógł kochać nawet takiego człowieka jak ja...

— Ach, to święta prawda! — zawołał Alosza.

— Dosyć już tych błazeństw, byle dureń przyjdzie, to ojciec zaraz przed nim się wygłupia! — zawołała naraz dziewczyna stojąca pod oknem zwracając się do ojca z niechętną i pogardliwą miną.

— Zmityguj się nieco, Barbaro Nikoławno, pozwól podtrzymać honor domu — zawołał ojciec tonem rozkazującym, chociaż patrzał na nią z uznaniem. — Taki to już ma charakter, łaskawy

Strona

169

panie! — zwrócił się znów do Aloszy.

I w przyrodzie całej

Niczemu nie chciał błogosławić.

Trzeba by w rodzaju żeńskim: „nie chciała błogosławić''. A teraz pozwoli pan, że przedstawię go mojej małżonce: oto Arina Pietrowna, beznoga pani, czterdzieści trzy lata, włada nogami, ale słabo.

Z prostej rodziny pochodzi, łaskawy panie. Arino Pietrowno, wypogódź oblicze: oto Aleksy Fiodorowicz Karamazow. Niech pan wstanie, Aleksy Fiodorowiczu.

Porwał go za rękę i z siłą, której nie można było się po nim spodziewać, podniósł go nagle.

— Damie pana przedstawiam, trzeba wstać, łaskawy panie. Nie ów Karamazow, mamo, który...

hm! i tam dalej, ale jego brat, pełen cnót i pokory. Pozwól przede wszystkim, Arino Pietrowno, pozwól, mamusiu, rączkę twoją ucałować.

I z szacunkiem, nawet z tkliwością pocałował żonę w rękę. Córka stojąca przy oknie z oburzeniem odwróciła się do nich plecami, pytająco-wyniosłe oblicze żony naraz wyraziło niezmierną łagodność.

— Witam pana, niech pan siada, panie Czernomazow — rzekła.

— Karamazow, mamusiu, Karamazow. Ona z prostej rodziny, łaskawy panie — szepnął znowu.

— Ano Karamazow czy jak tam, a ja zawsze Czernomazow... Niech no pan siada, po cóż on panu kazał wstać? Beznoga dama, powiada, nogi są, ale spuchły jak kłody, a ja wyschłam. Dawniej byłam oj taka tęga, a teraz jak tyczka...

— Z prostej rodziny, z prostej pochodzi, łaskawy panie — powtórzył sztabskapitan.

— Papo, ach, papo! — odezwała się naraz garbata córka, która dotychczas milczała, i nagle zasłoniła oczy chustką.

— Błazen! — burknęła druga córka.

— Widzi pan, co u nas słychać — rozcapierzyła palce matka wskazując córkę — jakby chmury szły; przeszły chmury i znowu to samo. Dawniej, jakeśmy w wojsku służyli, odwiedzało nas dużo takich gości. Ja, ojcze drogi, nie porównuję. Kto kogo kocha, niech sobie kocha. Żona diaka wtedy przychodzi i mówi: „Aleksander Aleksandrowicz najzacniejszy człek, a Nastasja Pietrowna, powiada, z piekła rodem." „No, odpowiadam, niech się ubóstwiają, a z ciebie małe gówno i śmierdzisz." „A ciebie, powiada, trzeba w ryzach trzymać." „Ach, ty czarna, powiadam, wrono, kogo ty uczyć chcesz?" ,,Ja, powiada ona, czyste powietrze wpuszczam, a ty nieczyste." „A zapytaj ty, po-wiadam, wszystkich panów oficerów, czy nieczyste we mnie powietrze, czy insze jakie?" I tak mi to od tego czasu na sercu leży, że niedawno siedzę tu jak teraz i widzę, ten-ci sam generał idzie, co tu na święta przyjechał. „Ano, powiadam mu, panie generale, czy szlachetnej damie wolno wpuszczać świeże powietrze?" „Tak, odpowiada, trzeba by lufcik albo drzwi otworzyć, bo u was powietrze nieświeże." No i wszyscy tak samo! I co im moje powietrze szkodzi? Umarli gorzej pachną. ,,Ja,

ona

170

powiadam, powietrza waszego nie psuję, a pantofle zamówię i pójdę sobie." Drodzy moi, najmilsi, nie przygadujcie matce rodzonej! Mikołaju Iliczu, ojcze drogi, czy ci nie dogadzam? Tyle tylko pociechy mam, że Iliusza ze szkoły wraca i kocha. Wczoraj jabłuszko przyniósł. Wybacz, ojcze, wy-baczcie, drodzy moi, matce rodzonej, przebaczcie matce, samotna jestem i dlaczegóż to moje powietrze tak wam obrzydło?

I biedaczka nagle zaszlochała. Łzy popłynęły strumieniem. Sztabskapitan podbiegł do niej:

— Mamusiu, mamusiu kochana, no dosyć, dosyć! Nie jesteś samotna. Wszyscy cię kochają, wszyscy ubóstwiają!

Począł całować ją po rękach, z czułością głaskać po twarzy, po czym chwycił serwetkę i otarł jej łzy z twarzy. Aloszy wydało się, że i jemu w oczach zakręciły się łzy.

— Ano, widział pan, łaskawy panie? Słyszał pan, łaskawy panie? — z jakąś nagłą wściekłością zwrócił się sztabskapitan do Aloszy, wskazując palcem obłąkaną.

— Widzę i słyszę — wybąkał Alosza.

— Tatusiu, tatusiu! Czy ty naprawdę z nim... Zostaw go, tatusiu! — zawołał naraz chłopczyk, podnosząc się z posłania i patrząc na ojca błyszczącymi oczyma.

— Dosyć już wreszcie tych błazeństw, niechże się ojciec przestanie krygować, przestanie wyprawiać te głupie błazeństwa, które zdadzą się psu na budę!... — tym razem już z prawdziwą złością krzyknęła ze swego kąta Barbara Nikołajewna, i nawet tupnęła nogą.

— Zupełnie słusznie tym razem tracisz cierpliwość, Barbaro Nikoławno, i natychmiast uczynię ci zadość. Proszę włożyć swoją czapeczkę, Aleksy Fiodorowiczu, a ja swoją wezmę do ręki — i chodźmy. Muszę z panem przecie poważnie porozmawiać, ale nie tu, łaskawy panie. Ta panienka, co tu siedzi, to moja córka. Nina Nikołajewna, łaskawy panie, zapomniałem panu przedstawić — wcielony anioł... do śmiertelników zesłany... o ile pan potrafi to zrozumieć, łaskawy panie...

— Cały aż dygocze, jak w konwulsjach — dodała z oburzeniem Barbara Nikołajewna.

— A ta, która teraz na mnie nóżką tupie, łaskawy panie, i pajacem przezywa, to również wcielony anioł i słusznie mnie potępia, łaskawy panie. Chodźmy, Aleksy Fiodorowiczu, trzeba to skończyć...

I uchwyciwszy Aloszę za rękę, wyprowadził go z pokoju prosto na ulicę.

VII

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 164-170)