• Nie Znaleziono Wyników

OJCIEC FERAPONT

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 137-147)

Nazajutrz bardzo wcześnie, bo jeszcze przed świtem, obudzono Aloszę.

Starzec już nie spał i chociaż czuł się bardzo słaby, chciał przenieść się z łóżka na fotel. Był zupełnie przytomny. Twarz jego mimo wielkiego wycieńczenia była pogodna, prawie radosna, a spojrzenie wesołe, pełne dobroci, pociągające. „Może nie przeżyję nadchodzącego dnia" — rzekł do Aloszy. Później zapragnął natychmiast się wyspowiadać i komunikować. Spowiednikiem jego był jak zawsze ojciec Paisij. Po przyjęciu przez starca sakramentów świętych zaczęli się schodzić do jego celi ojcowie i braciszkowie z pustelni. Cela powoli się zapełniała. Tymczasem nastał dzień.

Przyszli również mnisi z monasteru. Po nabożeństwie starzec chciał się ze wszystkimi pożegnać i wszystkich całował. Ze względu na ciasnotę ci, którzy przyszli wcześniej, musieli wyjść i ustąpić miejsca następnym. Alosza stał przy starcu, który siedział w fotelu. Starzec mówił i pouczał, na ile mu siły pozwalały. Głos jego, choć słaby, był jeszcze dość pewny.

— Tyle lat was uczyłem i przez tyle lat wobec tego mówiłem głośno, że jakbym przywyknął mówić, a mówiąc — uczyć was, i to tak, że trudniej mi milczeć niż mówić, ojcowie i bracia moi mili, nawet teraz, pomimo słabości mojej — odezwał się żartobliwie, spoglądając z rozczuleniem na otaczających go mnichów. Alosza zapamiętał pewne rzeczy z jego ówczesnego przemówienia. Mówił co prawda wyraźnie i dosyć pewnym głosem, ale skądinąd nieskładnie. Wspominał o wielu rzeczach, zdawało się, że chciałby wszystko wypowiedzieć, wypowiedzieć jeszcze raz, w chwili przedzgonnej nie zostawić żadnych niedomówień, i to nie tylko gwoli pouczenia, ale jak gdyby dlatego, że pragnął podzielić się swoją radością i zachwytem z wszystkimi, połączyć się jeszcze raz sercem ze wszystkimi...

— Kochajcie się wzajem, ojcowie — pouczał starzec (jak to zapamiętał Alosza). — Kochajcie lud Boży. Nie jest bardziej święty ten, który tu przyszedł, od tego, który został w życiu świeckim, iż przyszedłszy tu, zamknął się w tych murach, ale owszem każdy, który tu przyszedł, poznał w sobie, że gorszy jest od wszystkich, którzy żyją w świecie, i od wszystkiego, co jest na ziemi... I im dłużej żyje tu, w tych murach, tym bardziej powinien czuć to i pojmować. Bo inaczej po cóż by tu przychodził? Kiedy zaś pozna, że nie tylko gorszy jest od wszystkich i wszystkiego, ale że jest winien wobec wszystkich ludzi, za wszystkie grzechy ludzkie, powszechne i osobiste, wówczas tylko

ona

138

zostanie osiągnięty cel naszego zespolenia. Albowiem wiedzcie, mili moi, że każdy z nas bez wątpienia ponosi winę za wszystkich i za wszystko na ziemi, nie tylko z winy powszechnej, ale osobiście każdy za wszystkich ludzi i za każdego człowieka na ziemi. Świadomość owa jest koroną drogi mniszej i wszelkiego na ziemi człowieka. Albowiem mnisi nie różnią się od innych ludzi i są tacy, jakimi wszyscy być powinni. Dopiero wtedy byśmy serca nasze skąpali w miłości nieskończonej, powszechnej, nie znającej granic. Wtenczas każdy z was potrafi cały świat zdobyć miłością i swoimi łzami zmyć grzechy świata... Niechaj każdy strzeże serca swojego, niechaj się nieustannie przed sobą spowiada. Grzechów się swoich nie bójcie, nawet poznawszy je, iżbyście tylko za nie szczerze żałowali, a w układy z Bogiem nie wchodzili. A przeto powiadam wam, nie bądźcie pyszni. Nie pysznijcie się wobec małych, nie pysznijcie się i wobec wielkich. Nie miejcie w sercach waszych nienawiści względem tych, którzy wami pogardzają, którzy was hańbią i spotwarzają. Nie miejcie nienawiści względem ateistów, fałszywych proroków, materialistów, nawet złych, a nie tylko dobrych, bo i między nimi jest wielu dobrych, zwłaszcza w obecnych czasach. Módlcie się tylko za nich, mówiąc: „Boże, zmiłuj się nad tymi, za których się nikt nie modli, i wybaw tych, którzy do Ciebie modlić się nie chcą." A dodajcie też: „Nie w pysze serca modlę się do Ciebie, Panie, boć sam najlichszym i najgrzeszniejszym się czuję…" Kochajcie lud Boży, nie pozwalajcie obcym rozszarpywać trzody waszej, jako że jeśli zgnuśniejecie w lenistwie i pełnej obrzydzenia pysze, a co gorsza w chciwości, przyjdą one zewsząd i zabiorą wam owieczki wasze.

Objaśniajcie ludowi Ewangelię nieustannie... Odsuwajcie pokusę. Nie kochajcie się w złocie i srebrze i nie posiadajcie go... Wierzcie i mocno trzymajcie sztandar wiary. Noście go wysoko...

Starzec mówił jednak chaotyczniej, niż to później zapisał Alosza. Chwilami brakło mu tchu, wówczas przerywał, jakby skupiając siły, lecz uniesienie go nie opuszczało. Mnisi słuchali go uważnie, wielce rozrzewnieni, chociaż niektórzy dziwili się jego słowom i niezupełnie je rozumieli...

Później dopiero przypomniano sobie szczegółowo te wszystkie słowa. Alosza, który musiał wyjść na chwilę z celi, zdumiał się na widok powszechnego wzruszenia, jakie ogarnęło tłoczących się w celi i na zewnątrz mnichów. Jakiś uroczysty, ale trwożny nastrój oczekiwania udzielił się obecnym.

Wszyscy oczekiwali czegoś wielkiego, co miało nastąpić natychmiast po zgonie starca. Pod pewnym względem nastrój ten był nieco lekkomyślny, lecz nawet najpoważniejsi i najsurowsi ojcowie nie mogli mu się oprzeć. Najbardziej surowy i uroczysty wyraz malował się na twarzy ojca Paisija.

Alosza wyszedł z celi dlatego jedynie, że wywołał go potajemnie przez mnicha Rakitin, który wrócił z miasta z dziwnym listem pani Chochłakow. Donosiła ona Aloszy o bardzo ciekawej, zwłaszcza w tej chwili, rzeczy. Między babami, które poprzedniego dnia przyszły do pustelni, aby pokłonić się starcowi i poprosić go o błogosławieństwo, była niejaka Prochorowna, staruszka z naszego miasta, wdowa po podoficerze. Pytała się starca, czy może dać na nabożeństwo żałobne za syna Wasię, który wyjechał był na Syberię, do Irkucka, i od roku nie dał o sobie znaku życia.

Starzec, jak pamiętam, zgromił ją za to ostro i przyrównał takie praktyki do czarów. Ale potem przebaczył jej tę nieświadomość i dodał na pociechę, „jakby zajrzawszy do księgi przyszłości" (jak

Strona

139

pisała pani Chochłakow), że syn jej Wasia żyje na pewno i albo sam rychło przyjedzie, albo list napisze. Kazał jej nawet wrócić do domu i oczekiwać syna. „I cóż — dodawała z zachwytem pani Chochłakow — proroctwo spełniło się dokładnie, a nawet jeszcze lepiej." Wróciwszy bowiem do domu, staruszka zastała list z Syberii. Nadto w liście tym, wysłanym z Jekaterynburga, z drogi, syn zawiadamiał ją, że wraca do Rosji z jakimś urzędnikiem i że w trzy tygodnie od doręczenia tego listu „spodziewa się uściskać matkę". Pani Chochłakow błagała gorąco Aloszę, aby natychmiast zawiadomił ihumena i braci o tym „cudzie proroczym". „Wszyscy, wszyscy powinni o tym wiedzieć!" — wołała w zakończeniu. Widać było, że list napisała naprędce, pod silnym wrażeniem nowiny. Lecz Alosza nie potrzebował opowiadać, bo wszyscy już o tym wiedzieli. Rakitin bowiem, posyłając po Aloszę mnicha, prosił jednocześnie, by ów mnich sprowadził ojca Paisija, do którego, jak powiadał, ma sprawę tak pilną, że ani na chwilę nie śmie jej odłożyć, i „prosi o wybaczenie mu tego zuchwalstwa". Ponieważ mnich ów pierwej zawiadomił ojca Paisija, więc Aloszy pozostało tylko odczytać ojcu list pani Chochłakow. I oto nawet ten surowy i nieufny człowiek, wysłuchawszy z zasępionym czołem wiadomości o „cudzie", nie mógł się powstrzymać od okazania nurtujących go uczuć. Oczy jego zabłysły i uśmiechnął się poważnie i ze wzruszeniem.

— Nie takie rzeczy jeszcze ujrzymy — wyrwało mu się naraz.

— Nie takie rzeczy jeszcze ujrzymy, nie takie — powtórzyli dookoła mnisi, lecz ojciec Paisij, znowu zasępiony, prosił wszystkich, aby przynajmniej do czasu nikomu o tym nie opowiadali, „póki się to nie potwierdzi, albowiem w życiu świeckim jest wielu lekkomyślnych, a zresztą mogło się to zdarzyć całkiem naturalnie" — dodał ostrożnie, jakby dla spokoju sumienia, ale jak gdyby sam nie wierząc w to zastrzeżenie, co zresztą nie uszło uwagi słuchaczy. W mgnieniu oka wieść o „cudzie"

obiegła cały monaster i trafiła nawet do parafian, którzy przyszli na nabożeństwo. Największe, zdawało się, wrażenie wywarła na mnichu „od Św. Sylwestra", który przybył niedawno z dalekiej Północy, z pewnej małej pustelni obdorskiej; był to ten, który wczoraj, stojąc przy pani Chochłakow i wskazując na jej „uzdrowioną" córkę, odezwał się do starca z przejęciem: „Jak ważysz się, ojcze, robić coś takiego?"

Chodzi o to, że czuł się teraz jakby na rozdrożu i nie wiedział właściwie, w co wierzyć. Wczoraj bowiem wieczorem odwiedził ojca Feraponta, który mieszkał w osobnej celi za pasieką, i dotychczas jeszcze był pod straszliwym i wprost piorunującym wrażeniem tego spotkania. Ojciec Ferapont był to ów bardzo stary mnich, wielki postnik, o którym już w swoim czasie wspominaliśmy jako przeciwniku starca Zosimy i w ogóle instytucji starców, którą uważał za szkodliwe i lekkomyślne nowinkatorstwo. Był to przeciwnik groźny, mimo że złożył był śluby milczenia, a więc z nikim prawie nie zamieniał słowa. Groźny zaś był przede wszystkim dlatego, że miał wśród braci wielu zwolenników; i nie tylko wśród braci, bo i wielu obcych czciło go nieledwie jako świętego i surowego ascetę, mimo iż bez wątpienia dostrzegali, że ojciec Ferapont jest pomieszany. Ale właśnie pomieszanie dodawało mu uroku. Do starca Zosimy ojciec Ferapont nigdy nie przychodził.

Chociaż mieszkał w pustelni, nie wymagano odeń stosowania się do wszystkich reguł, właśnie ze

ona

140

względu na jego pomieszanie. Miał lat siedemdziesiąt pięć, jeśli nie więcej, mieszkał za pasieką, w załomie muru, w starej, na pół rozwalonej drewnianej celi, którą postawiono tu bardzo dawno, jeszcze w zeszłym wieku, dla równie ongi słynącego z umartwień ojca Jony, który dożył do stu pięciu lat i o którym jeszcze dziś opowiadano sobie w monasterze i w okolicy wielce ciekawe historie. Ojciec Ferapont wywalczył sobie przed siedmiu laty prawo zamieszkania w tej samotnej celi, właściwie mówiąc chałupie, która sprawiała wrażenie kapliczki z powodu ogromnej ilości ofiarowanych obrazów z palącymi się nieustannie lampkami. Było tych lampek tyle, że mogło się zdawać, iż ojciec Ferapont specjalnie tu mieszka po to, aby je zapalać i podtrzymywać płomyki.

Pożywienie jego stanowiły, jak powiadano (i tak było w istocie), tylko dwa funty chleba na trzy dni, nic więcej; przynosił mu bochenek regularnie co trzy dni bartnik, mieszkający obok przy pobliskiej pasiece, ale i z nim ojciec Ferapont rzadko zamienił słówko. A zatem całotygodniowy jego wikt składał się z czterech funtów chleba i proskury, którą przysyłał mu w niedzielę po ostatnim na-bożeństwie ojciec ihumen. Poza tym codziennie zmieniano mu wodę w kubku. Rzadko bywał na nabożeństwie. Za to czasami klęczał po całych dniach w swej celi i modlił się żarliwie, bez wytchnienia. Jeśli nawet przemawiał kiedy do odwiedzających go pątników, wyrażał się zwięźle, oderwanymi słowami, bardzo dziwnie i prawie zawsze szorstko. Zdarzały się jednak nader rzadkie wypadki, że rozmawiał z pątnikami, ale i wówczas przeważnie powtarzał jakieś jedno dziwaczne słowo, bardzo zagadkowe, którego mimo wszelkich próśb nie chciał przybyłemu wyjaśnić. Nie miał wyższych święceń kapłańskich, był tylko prostym mnichem. Ludzie najbardziej zresztą ciemni powiadali, że ojciec Ferapont widuje duchy niebiańskie, że tylko z nimi rozmawia i dlatego wobec ludzi milczy. Mniszek z Obdorska dostawszy się na pasiekę, idąc za wskazaniami pasiecznika, również wielce ponurego i małomównego mnicha, skierował się w stronę, gdzie była celka ojca Feraponta. „Może i powie co, jako że z daleka przychodzisz, a może i nic od niego nie wydobędziesz" — uprzedził go pasiecznik. Podszedł więc do celi z najwyższym, jak sam później wyznał, strachem. Godzina była już dosyć późna. Ojciec Ferapont siedział tym razem u drzwi celi na niziutkiej ławeczce. Nad nim szumiał z lekka stary, ogromny wiąz. Ciągnął wieczorny chłód.

Obdorski mniszek padł na twarz przed pustelnikiem i poprosił go o błogosławieństwo.

— Chcesz, mnichu, abym i ja przed tobą na twarz upadł? — odezwał się ojciec Ferapont. — Wstań!

Braciszek wstał.

— Błogosławiąc bądź błogosławion, siadaj przy mnie. Skąd cię przyniosło?

Najbardziej zastanowiło biednego mnicha, że ojciec Ferapont, mimo wszelkich umartwień i podeszłego wieku, był jeszcze krzepki, wysoki, trzymał się prosto, nie garbił się i choć chudy na twarzy, cerę miał świeżą i zdrową. Niezawodnie był jeszcze bardzo silny, tak przynajmniej świadczyła jego atletyczna budowa. Co najdziwniejsza, włosy i broda jego były jeszcze czarne, gęste, zaledwie posrebrzone siwizną. Oczy miał duże, szare, błyszczące i rażąco wypukłe. Mówiąc kładł szczególny nacisk na literę „o". Odzież jego stanowił długi kaftan z grubego aresztanckiego sukna,

Strona

141

rudawego koloru, przepasany grubym sznurem. Szyja i piersi były obnażone. Spod kaftana wyłaziła sczerniała z brudu, gruba płócienna koszula, której całymi miesiącami nie zdejmował; na nogach miał stare, prawie rozpadające się chodaki. Powiadano, że na nagim ciele nosi trzydziestofuntowe kajdany.

— Z małej obdorskiej pustelni, od Świętego Sylwestra — odpowiedział pokornie przybyły mniszek, spoglądając na pustelnika małymi, nieco wylęknionymi, ale wielce zaciekawionymi oczkami.

— Bywałem u twego Sylwestra. Bywałem. Zdrów ten twój Sylwester? — pytał ojciec Ferapont.

Braciszek zmieszał się.

— Głupie ludziska! Postów przestrzegacie?

Braciszek zaczął szczegółowo wykładać:

— W wielki post, według starych zwyczajów, tak pościmy: post ścisły w poniedziałki, piątki i środy; we wtorki i czwartki dostajemy białego chleba, klusek z miodem lub kapusty kwaszonej i tołokna; w sobotę — białego barszczu, kaszy i grochu z olejem; a w niedzielę do zupy — ryby suszonej i kaszy. Zasię w Wielki Tydzień, od poniedziałku aż do sobotniego wieczora, przez sześć dni, pożywamy jeno chleb i wodę, a także surową trawę, i to nie do syta; pożywamy w ilości małej i nie każdego dnia, wedle tego, co napisane w księgach świętych o Wielkim Tygodniu. Od Wielkiego Piątku powstrzymujemy się od jadła wszelakiego, aż do godziny trzeciej po południu w sobotę, a i wtedy dostajemy po niewielkim tylko glonie chleba i po czarce wina. Nawet i w Wielki Czwartek nie pożywamy nic gotowanego, bo powiedziano na laodycejskim soborze, że „nie przystoi bezcześcić całego czterdziestodniowego postu, łamiąc go ostatniego tygodnia we czwartek". Tak u nas poszczą.

Ale cóż to wszystko znaczy w porównaniu z tobą, świątobliwy ojcze? — dodał mnich nieco śmielej.

— Ty przecie cały boży rok, a nawet i w święto Zmartwychwstania, żywisz się tylko chlebem i wodą, a i tego chleba, co my we dwa dni pożywamy, tobie starczy przez tydzień — dodał z podziwem obdorski braciszek. — Zaprawdę, wielka i zadziwiająca jest twoja wstrzemięźliwość.

— A jagody? — zawołał nagle ojciec Ferapont kładąc osobliwy nacisk na „g".

— Jagody? — zapytał zdziwiony mniszek.

— A właśnie. Od chleba ich to odejść mogę, niepotrzebny mi ich chleb. Pójdę w las, to i jagodami się przeżywię, oni zaś od chleba swojego nie odejdą, czart ich tak wiąże. Powiadają, bałwochwalce, że post to tyle co i nic. Pycha i pogaństwo — mowy ich.

— Och! to prawda — westchnął braciszek.

— A czartów widziałeś u tych? — spytał ojciec Ferapont.

— U kogo? — pyta trwożliwie braciszek.

— Do ihumena zeszłego roku na Świętą Trójcę zaszedłem, a od tego czasu nie byłem.

Widziałem, jak u jednego diabeł na piersiach siedzi, u drugiego pod riasą się chowa i tylko mu różki sterczą; a innemu to znów z kieszeni wygląda: oczy ma bystre, a mnie to się boi. Jednemu do kałduna zalazł, w wańtuchu paskudnym przycupnął, a niejeden to i na szyi diabła nosi, a sam tego

ona

142

nie widzi.

— A wy... widzicie? — dopytywał się braciszek.

— Mówię, że widzę, wskroś widzę. Jakem wychodził od ihumena, to jeden za drzwiami się przede mną chował, wielki taki, z półtora arszyna wysoki, a może i więcej; a ogon długi, gruby, bury, koniec ogona wsunął w szparę. Ja, nie w ciemię bity, zatrzasnąłem drzwi znienacka i ogon przygniotłem. Jak nie zapiszczy, jak się nie szarpnie, a jam go krzyżem przeżegnał, trzykrotniem go przeżegnał. I zdechło licho jak pająk zgnieciony. Teraz to chyba i zgnił w kącie, śmierdzi, a oni nie widzą, nie czują. Rok już nie chodzę. Tobie tylko mówię, boś obcy.

— Straszne słowa twoje — mówił braciszek ośmielając się coraz bardziej. A powiedz, wielki i błogosławiony ojcze, czy prawda, co o tobie sława daleko niesie, że Duch Święty bez przerwy cię nawiedza?

— Bywa, że zlatuje.

— A w jakiej postaci zlatuje?

— W postaci ptaka.

— Duch Święty w postaci gołębicy?

— Raz Duch Święty, raz Świętoduch. Świętoduch to inszy, pojawić się może w postaci każdego ptaka: raz jaskółka, to znowu szczygieł albo i zimorodek.

— A jakże poznajesz, ojcze, że to na przykład nie zimorodek?

— Bo mówi.

— Jakże on mówi, jakim językiem?

— Ludzkim.

— A cóż on takiego mówi? — wypytywał braciszek.

— Ot dziś mówił, że przyjdzie dureń i dopytywać się będzie nie wiadomo o co. Zanadtoś, bracie, ciekawy.

— Straszne słowa twoje, świątobliwy ojcze — odrzekł, kiwając głową, braciszek. W jego wylęknionych oczkach pojawił się wyraz niedowierzania.

— A widzisz ono drzewo? — spytał po krótkim milczeniu ojciec Ferapont.

— Widzę, ojcze wielebny.

— Dla ciebie to wiąz, a dla mnie całkiem co innego.

— Co takiego? — szepnął zaciekawiony braciszek.

— Bywa w nocy... Widzisz te dwa sęki? To nieraz w nocy Pan Jezus ręce do mnie wyciąga i szuka mnie tymi rękami, ja widzę to i drżę. Strasznie wtedy, och, strasznie!

— Czegóż strasznie, jeżeli to Pan Jezus?

— A jak porwie i uniesie?

— Żywego?

— A bo to nie słyszałeś o proroku Eliaszu? Tak i ze mną zrobić może, obejmie i poniesie...

Chociaż obdorski braciszek powrócił do wskazanej mu małej celi, do jednego z braci, z

Strona

143

zamętem w głowie, serce jego niewątpliwie lgnęło bardziej do ojca Feraponta niż do starca Zosimy.

Przede wszystkim braciszek ów miał w wielkim nabożeństwie posty, wskutek czego wierzył, że taki wielki postnik może przecie w istocie „widywać cudy niewidziane". Słowa ojca Feraponta były wprawdzie chwilami dziwnie niedorzeczne, ale Bóg jeden raczy wiedzieć, czy nie kryło się w nich głębsze znaczenie; wszyscy zresztą prostaczkowie Boży mówią i działają dziwnie. W przyciśnięty ogon czarci wierzył chętnie, i nie tylko w przenośni. Poza tym jeszcze przed przybyciem do monasteru usposobiony był bardzo nieprzychylnie względem instytucji starców, którą znał tylko z opowiadań i uważał za szkodliwe nowinkarstwo. Dodajmy do tego, że w samym monasterze zauważył niezgodę i tłumioną niechęć niektórych lekkomyślnych mnichów. Był bowiem z natury chytry, podstępny i ogromnie ciekawy. Oto czemu wiadomość o nowym „cudzie", sprawionym przez ojca Zosimę, wywarła i na nim ogromne wrażenie i wtrąciła go znowu w niepewność. Alosza przypomniał sobie później, jak wśród tłumu mnichów, oblegających celę starca, nurkowała wciąż postać ciekawego gościa z Obdorska, który nastawiał wszędzie uszu i wszystkich nagabywał. Ale Alosza nie zwracał nań wówczas uwagi i dopiero potem przypomniał go sobie... Co innego zaprzątnęło jego myśli: starzec Zosima, który wskutek zmęczenia położył się znowu do łóżka, za-mykając oczy, przypomniał sobie o nim i wezwał do siebie. Alosza przybiegł natychmiast. W celi był tylko ojciec Paisij, ojciec Józef i brat Porfiry.

Starzec podniósł znużone powieki i wpatrywał się uważnie w twarz Aloszy.

— Twoi czekają tam pewnie na ciebie, synu? — spytał nagle.

Alosza zmieszał się.

— Czy nie potrzebują tam ciebie? A może wczoraj przyrzekłeś komu ze swoich, że dzisiaj będziesz?

— W istocie... przyrzekłem... ojcu... braciom... innym też...

— A widzisz. W takim razie idź koniecznie. Nie martw się. Wiedz, że nie umrę, dopóki nie przekażę ci ostatnich słów, które wypowiem tu na ziemi. Tobie powiem, synku, tobie przekażę.

Tobie, synku miły, bo wiem, że mnie miłujesz. A tymczasem idź do tych, którym obiecałeś.

Alosza natychmiast usłuchał starca, chociaż trudno mu było odejść. Ale obietnica starca, że powie mu ostatnie swoje słowa na ziemi, jakby specjalnie dla niego przeznaczone, napawała jego duszę zachwytem. Pospieszył więc, aby czym prędzej być z powrotem. W dodatku ojciec Paisij wyszedł z nim z celi starca i udzielił mu na drogę rad i napomnień, które wywarły na nim głębokie wrażenie.

— Pamiętaj, młodzieńcze, nieustannie — rzekł nagle bez żadnego wstępu — że świecka nauka, urósłszy w wielką potęgę, przewertowała, zwłaszcza w ostatnim stuleciu, wszystko, co przekazały

— Pamiętaj, młodzieńcze, nieustannie — rzekł nagle bez żadnego wstępu — że świecka nauka, urósłszy w wielką potęgę, przewertowała, zwłaszcza w ostatnim stuleciu, wszystko, co przekazały

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 137-147)