• Nie Znaleziono Wyników

SPOWIEDŹ GORĄCEGO SERCA. WIERSZEM

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 84-91)

Alosza, wysłuchawszy rozkazu ojca, rzuconego z kolasy opuszczającej monaster, przez kilka chwil stał na miejscu jak wryty. Nie można powiedzieć, że osłupiał, bo nic takiego nigdy mu się nie zdarzało. Wręcz przeciwnie, mimo niepokoju, zdążył pójść do kuchni ihumena i tam dowiedział się szczegółowo, jakie to brewerie wyprawiał na górze jego ojczulek. Następnie jednak udał się do miasta, myśląc, że po drodze zdąży jakoś rozwiązać nękające go zadanie. Powiem od razu: Alosza nie zląkł się bynajmniej krzyków ojca, jego pogróżek i nakazu przeprowadzenia się do domu wraz z

„poduszkami i siennikiem". Zbyt dobrze zrozumiał, że ojciec w „uniesieniu" rozporządził się na głos, nadrabiając krzykiem nawet, że tak powiem, gwoli zwiększenia efektu — podobnie jak jeden z mieszczan, który na swoich własnych imieninach, ze złości, że nie dają mu więcej wódki, urządził wobec gości burdę, rozbił własne statki i naczynia, podarł odzież własną i żony, połamał meble i wytłukł szyby w oknach, i to wszystko też gwoli efektu. Coś podobnego zdarzyło się teraz i ojcu.

Nazajutrz, rzecz jasna, wytrzeźwiawszy, awanturniczy mieszczanin ubolewał nad potłuczonymi filiżankami i talerzami. Alosza wiedział, że i ojciec jutro pozwoli mu na pewno wrócić do monasteru, a może nawet od razu dzisiaj. Zresztą był całkowicie przeświadczony, że kogo jak kogo, ale ojciec na pewno nie zechce jego skrzywdzić. Alosza był przekonany, że nikt go w ogóle na świecie nigdy nie zechce skrzywdzić, co więcej, nie tylko nie zechce, ale i nie potrafi. Wierzył w to jak w aksjomat, raz na zawsze, bez medytacji, i z tą wiarą szedł przez życie, nie znając żadnych wahań i niepewności.

Ale w tej chwili dręczył go inny jeszcze lęk, zupełnie innego rodzaju, tym bardziej męczący, że nie mógłby go określić. Był to lęk przed kobietą, właśnie przed Katarzyną Iwanowną, która tak natarczywie błagała go w kartce wręczonej niedawno przez panią Chochłakow, aby ją w pewnej sprawie odwiedził. Żądanie to i konieczność nieodzownego pójścia napawała serce Aloszy nieznanym męczącym uczuciem. Od samego rana uczucie owo stawało się z każdą chwilą boleśniejsze, pomimo wszystkich scen i przygód, które się rozegrały następnie u starca, a w końcu u ojca ihumena itd., itd. A lękał się nie tego, że nie wiedział, o czym Katarzyna Iwanowną z nim będzie mówiła i co on jej odpowie. Nie lękał się jej jako kobiety w ogóle: niewiele znał kobiet, ale spoufalił się z nimi od powijaków i tylko z nimi obcował aż do samego wstąpienia do monasteru.

Bał się tej, a nie innej kobiety, właśnie Katarzyny Iwanowny. Obawiał się jej od czasu, kiedy ją ujrzał po raz pierwszy. Widział ją tylko raz albo dwa razy, a dokładnie mówiąc, nawet trzy razy, co więcej, zamienił z nią kiedyś kilka słów. Stawała mu w pamięci jako piękna, dumna i ambitna dziewczyna. Ale nie piękność jej dręczyła Aloszę, lecz co innego. I właśnie to, że nie mógł uświadomić sobie swej trwogi, potęgowało ją znacznie. Wiedział, że pobudki działania Katarzyny Iwanowny są na wskroś szlachetne: usiłowała ratować jego brata Dymitra Fiodorowicza, który

Strona

85

przecież ciężko względem niej zawinił, a czyniła to z wielkoduszności. I oto, mimo że musiał ocenić i uznać wszystkie owe piękne i wspaniałomyślne uczucia, ciarki przebiegały mu po plecach, gdy zbliżał się do jej domu.

Zmiarkował, że teraz nie zastanie u niej brata — Iwana Fiodorowicza, który był z nią w zażyłych stosunkach: Iwan na pewno siedzi teraz u ojca. Tym bardziej nie spodziewał się zastać Dymitra, przeczuwał, co go gdzie indziej zatrzymywało. A zatem rozmowa ich odbędzie się sam na sam.

Przed tą fatalną rozmową chętnie by zobaczył się z Dymitrem i wstąpił do niego po drodze. Nie pokazałby mu listu, ale pomówiłby o tym i owym. Lecz Dymitr mieszkał daleko i na pewno nie było go teraz w domu. Alosza namyślał się przez chwilę, w końcu zaś zdecydował się ostatecznie.

Przeżegnawszy się spiesznie i uśmiechnąwszy do czegoś, stanowczym krokiem skierował się ku swojej strasznej pani.

Znał jej dom. Jeśli pójść przez Wielką, potem przez plac itd., to odległość jest wcale niemała.

Nasza niewielka mieścina jest wyjątkowo rozrzucona i dystanse od jednego jej krańca do drugiego są dosyć znaczne. W dodatku Alosza wiedział, że ojciec na niego czeka, że może jeszcze nie za-pomniał swego rozkazu, może złości się i kaprysi; spieszył się więc bardzo, chcąc po wizycie u Katarzyny Iwanowny zdążyć jeszcze do ojca. Wziąwszy więc wszystko pod uwagę postanowił skrócić sobie drogę, iść zaułkami. Znał wszystkie te nasze dróżki jak własną kieszeń. Zresztą nie były to nawet dróżki, trzeba było iść wzdłuż parkanów, przełazić przez cudze płoty, przechodzić przez cudze podwórka, gdzie wszyscy go znali i witali. W ten sposób mógł sobie skrócić drogę o połowę. Wypadło mu przechodzić w pobliżu ojcowskiego domu, mianowicie mimo sąsiedniego ogródka, który wraz z małym, starym i pochylonym domkiem o czterech oknach był własnością, jak słyszał, pewnej mieszczanki, beznogiej staruszki. Mieszkała w tym domku z córką, która niedawno jeszcze służyła jako pokojówka w stolicy u rozmaitych jenerałów, lecz przed rokiem wróciła do chorej matki i zadawała szyku eleganckimi strojami. Ostatnio stara i jej córka wpadły w straszną nędzę i nawet kołatały do sąsiada, Fiodora Pawłowicza, o wsparcie. Marfa Ignatiewna chętnie odle-wała im zupy i odkraodle-wała chleba. A przecież mimo tej nędzy strojnisia ze stolicy nie chciała sprzedać żadnej ze swych sukien, z których jedna miała nawet bardzo długi tren. O tym wszystkim Alosza dowiedział się oczywiście zupełnie przypadkowo od swego przyjaciela Rakitina, przed którym nic, co się działo w miasteczku, nie mogło się ukryć. Alosza wysłuchał tego jednym tchem i zaraz zapomniał. Dopiero teraz, przechodząc koło ogródka sąsiadki, przypomniał sobie ów tren, gwałtownie podniósł spuszczoną w zadumie głowę i... ujrzał znienacka najmniej oczekiwaną osobę.

W ogródku sąsiadki, za płotem, stał na jakimś podniesieniu Dymitr Fiodorowicz, tak że widać go było po pierś, i energicznie machał ręką, przywołując go jakimiś znakami i kiwając głową — widocznie bał się krzyknąć, a nawet odezwać się głośno. Alosza natychmiast podbiegł do płotu.

— Dobrze, żeś się sam obejrzał, bobym w końcu musiał zawołać — szepnął Dymitr Fiodorowicz prędko i radośnie. — Właź tu! Jak to pysznie, żeś przyszedł. Dopiero co o tobie myślałem...

Alosza był również uradowany i zastanawiał się właśnie, jak by tu przeleźć przez płot.

ona

86

Tymczasem Mitia silną ręką chwycił go za łokieć i ułatwił mu skok. Zakasawszy riasę, Alosza przesadził płot ze zręcznością bosonogiego urwisa.

— No to lećmy, bracie, jazda! — zachwyconym szeptem rzucił Dymitr.

— Dokąd? — szepnął Alosza oglądając się na wszystkie strony i widząc dookoła zupełnie pusty ogród, w którym nikogo poza nimi nie było. Ogród był niewielki, ale od domku dzieliło ich przynajmniej pięćdziesiąt kroków. — Przecież tu nie ma nikogo, czemu szepczesz?

— Czemu szepczę? Ach, do diabła! — zawołał nagle Dymitr Fiodorowicz na cały głos. — I czemuż to ja szeptałem? Ano sam widzisz, jak łatwo o galimatias w naturze. Stoję tu, bo to sekret, i strzegę sekretu. Później ci wyjaśnię, ale, uważasz, wiedząc, że strzegę sekretu, tak się tym przejąłem, że i mówić zacząłem sekretnie, szeptem, jak bałwan, kiedy mogę przecie mówić na głos.

Chodźmy! o tam! Milcz tymczasem. Chciałbym cię ucałować!

Chwała Panu na świecie, Chwała Panu i we mnie!...

Dopiero co, tuż przed twoim przyjściem, siedząc tu powtarzałem ten wiersz...

Ogród zajmował około dziesięciny i był zadrzewiony tylko wokoło, wzdłuż otaczającego go z czterech stron płotu. Stały tu jabłonki, klony, lipy i brzozy. Pośrodku ogrodu ciągnął się trawnik, który latem dawał kilka pudów siana. Za kilka rubli staruszka właścicielka oddawała go na wiosnę w dzierżawę. Ciągnęły się tu również wzdłuż płotu grządki malin, agrestu i porzeczek; około domu zaś — grzędy warzywne, niedawno zresztą zasadzone. Dymitr Fiodorowicz zaprowadził gościa do najdalej od domu położonego kąta ogrodu. Tam pośród stłoczonych lip i starych krzaków czarnych porzeczek, dzikiego bzu, kaliny i czeremchy ukazały się nagle jakby szczątki bardzo starej zielonej altany, sczerniałej i pochylonej, o ścianach z drewnianej kraty, z daszkiem, pod który można się było jeszcze schronić w czasie deszczu. Zbudowano tę altanę Bóg wie kiedy, jak głosiła legenda, pięćdziesiąt lat temu na rozkaz ówczesnego właściciela tej posesji, Aleksandra Karłowicza von Schmidta, dymisjonowanego podpułkownika. Ale wszystko już spróchniało, podłoga przegniła, wszystkie deski ruszały się, od drzewa zalatywało wilgocią. W środku stał drewniany zielony stół, wkopany w ziemię, a dookoła ławy, również zielone, na których można było jeszcze siedzieć. Alosza od razu spostrzegł nienaturalny zachwyt brata; w altanie na stole zobaczył pół butelki koniaku i kieliszek.

— To koniak! — roześmiał się Mitia — a ty już patrzysz: „Znowu pije?" Nie wierz pozorom.

Nie wierz gawiedzi pustej i kłamliwej, Zaniechaj zwątpień...

Nie piję, tylko ..smakuję", jak się wyraża ta świnia Rakitin, który jeszcze będzie radcą stanu i

Strona

87

będzie stale mówił „smakuję". Siadajże. Wziąłbym cię, Aloszka, i przycisnął do serca, ale tak, aby cię zadusić, bo na całym świecie... naprawdę... naprawdę... (pomyśl! pomyśl!) kocham tylko ciebie!

Ostatnie zdanie wypowiedział w jakimś ostatecznym zapamiętaniu.

— Tylko ciebie i jeszcze jedną gałganicę, w której zakochałem się na własną zgubę. Ale zakochać się to nie znaczy kochać. Zakochać się można nienawidząc. Zapamiętaj! Teraz, póki gadam na wesoło! Siadaj, o tu, przy stole, a ja usiądę z boku i będę patrzał na ciebie i mówił. Ty będziesz wciąż milczał, a ja będę wciąż mówił, ponieważ wybiła godzina. A zresztą wiesz, pomyślałem sobie, że istotnie należy mówić cicho, bo tu... tu... tu mogą nadsłuchiwać uszy, których się najmniej spodziewam. Wszystko wytłumaczę, powiedziałem ci już, że wszystko wyjaśnię potem.

Czemu wyrwałem się ku tobie, czemu pragnąłem cię teraz, przez wszystkie te dni i teraz? (Od pięciu dni stoję tu na kotwicy.) Przez wszystkie te dni? Ponieważ tobie jednemu opowiem, ponieważ tak trzeba, ponieważ jesteś potrzebny, ponieważ jutro spadnę z obłoków, ponieważ jutro życie skończy się i rozpocznie. Czy czułeś, czy widziałeś we śnie, jak z góry leci się w przepaść? Otóż ja tak lecę na jawie. I nie boję się, i ty się nie bój. Właściwie boję się, ale jest mi słodko. Właściwie nie słodko, lecz zachwyt... Ale, do licha, przecie wszystko jedno co. Mocny duch, słaby duch, niewieści duch — wszystko jedno! Chwalmy przyrodę: widzisz, ile słońca, jakie czyste niebo, liście wszystkie zielone, jeszcze lato, czwarta po południu, cisza! Dokąd szedłeś?

— Szedłem do ojca, ale przedtem chciałem wpaść do Katarzyny Iwanowny.

— Do niej i do ojca! Och! Co za zbieg okoliczności! I po cóż cię wzywałem, dlaczego pragnąłem, dlaczego łaknąłem każdym drgnieniem, każdym zakątkiem duszy, a nawet żeber? Żeby właśnie wysłać cię do ojca i do niej, do Katarzyny Iwanowny, i skończyć już raz z nią i z ojcem. Posłać anioła. Mógłbym posłać każdego, ale musiałem posłać anioła. I właśnie ty sam idziesz, do niej i do ojca.

— Czy naprawdę chciałeś mnie posłać? — wyrwało się z ust Aloszy. Młodzieniec miał przy tym bolesny wyraz twarzy.

— Czekaj, tyś to już wiedział. Widzę, żeś wszystko od razu zrozumiał. Ale milcz, na razie milcz.

Nie żałuj mnie i nie płacz!

Dymitr Fiodorowicz wstał, zamyślił się i przyłożył palec do czoła:

— Sama cię wezwała, napisała do ciebie albo coś w tym rodzaju, bo czyżbyś inaczej poszedł?

— Oto list — rzekł Alosza wyjmując go z kieszeni.

Mitia szybko przebiegł kartkę wzrokiem.

— I tyś poszedł krótszą drogą! O bogowie! Dziękuję wam, żeście go skierowali przez parkany, abym go mógł złapać, jak stary dureń rybak z bajki złotą rybkę. Posłuchaj. Alosza, posłuchaj, bracie, uważnie. Teraz mam zamiar powiedzieć ci wszystko. Trzeba przecież komuś wszystko powiedzieć.

Aniołowi z nieba jużem powiedział, ale teraz muszę powiedzieć aniołowi na ziemi. Ty jesteś aniołem na ziemi. Wysłuchasz, zastanowisz się i potem przebaczysz... A właśnie tego potrzebuję, aby mi ktoś godniejszy ode mnie przebaczył. Słuchaj: jeżeli dwie istoty nagle odrywają się od

ona

88

wszystkiego, co ziemskie, i szybują ku niezwykłym lądom albo przynajmniej jedna z nich przed odlotem, i może zatraceniem, przychodzi do drugiej i mówi: zrób dla mnie to a to, coś, o co nigdy nikogo się nie prosi, chyba na łożu śmierci — to czy tamta istota nie spełni tego, jeśli to przyjaciel, jeśli brat?!...

— Spełnię, ale powiedz co, i mów prędzej — rzekł Alosza.

— Prędzej... Hm. Nie spiesz się, Alosza: spieszysz się i niepokoisz. Teraz nie ma się czego spieszyć. Teraz świat wyszedł na nową ulicę. Ach, Alosza, szkoda wielka, żeś się do zachwytu nie zapamiętał! A zresztą, co ja ci mówię! Tyś się niby nie zapamiętał! Co ja, stary dureń, wygaduję:

Człowieku, bądź szlachetny!

Czyj to wiersz?

Alosza postanowił czekać. Zrozumiał, że wszystkie jego sprawy istotnie skupiły się teraz tylko w tym miejscu. Mitia zamyślił się na chwilę, podparłszy dłonią czoło. Obaj milczeli chwilę.

— Losza, ty jeden nie będziesz się śmiał! Chciałbym zacząć... swoją spowiedź... od Hymnu do radości Schillera: An die Freude! Ale ja niemieckiego nie znam, znam tylko te dwa słowa: an die Freude! Nie myśl, że po pijanemu gadam. Bynajmniej. Koniak jest koniakiem, ale upijam się dopiero po dwu butelkach.

I Sylen rumianogęby

Na niepewnie kroczącym ośle

a ja ani ćwiartki nie wypiłem, ani nie jestem Sylen. Nie jestem Sylen, ale jestem silny, bo powziąłem postanowienie na wieki. Nie bierz mi za złe kalamburu, musisz mi dziś wiele wybaczyć, nie tylko ten kalambur. Nie bój się, nie będę rozwlekły. Mówię do rzeczy i zaraz przystąpię do właściwej sprawy. Nie będę cię bałamucił. Poczekaj, jakże to...

Podniósł głowę, zamyślił się i nagle zaczął zachwyconym głosem:

Grozą i lękiem zewsząd gnany, Kryjąc się w grotach górskich skał, Człowiek pierwotny, troglodyta, Pustkę i wkoło zniszczenie siał...

Łowom oddany, zbrojny, dziki, Przebiegał leśnych puszczy głąb...

O, biada wyrzuconym falom Na niegościnnych brzegów zrąb!...

Z Olimpu, za porwaną córą,

Strona

89

Ceres bogini spieszy w ślad:

Aż przed nią w całej swej ohydzie Ściele się pusty, dziki świat.

Nigdzie schronienia ni gościny, Żaden tu czci nie bierze bóg, Wonnych kadzideł dym ofiarny Nie płynie znikąd w niebios próg.

Nikt na biesiadny stół nie stawi Soczystych gron i złotych zbóż;

Wszędy pobitych trupów szczątki I ofiar krwią dymiący nóż...

Gdzie rzuci okiem niebios córa — Niosąca zbożny, święty trud, Wszędy w najgłębszym poniżeniu Nurza się biedny ludzki ród!

Nagle gwałtowne łkanie wyrwało mu się z piersi. Chwycił brata za rękę.

— Przyjacielu, przyjacielu, w poniżeniu, w poniżeniu i teraz. Strasznie dużo musi człowiek cierpieć na ziemi, strasznie dużo znieść! Nie myśl, że jestem tylko chamem w oficerskim mundurze, co to sączy koniak i łajdaczy się. Ja, bracie, prawie o tym tylko myślę, o tym poniżonym człowieku, kiedy tylko nie kłamię. Daj Boże, abym i teraz nie kłamał i nie przechwalał się. Dlatego myślę o tym człowieku, że ja sam jestem takim człowiekiem:

Człowiek, by wznieść się z poniżenia I hartem wzmocnić duszę,

Musi z prastarą matką ziemią W wieczyste wejść sojusze.

Tylko widzisz, o to mi właśnie chodzi: jakże wejdę w sojusz z ziemią na wieki? Ja nie całuję ziemi, nie wdzieram się do jej piersi: cóż, czy chłopem mam zostać albo świniopasem? Idę i nie wiem: w smród wpadłem i hańbę czy w światło i radość. W tym cała bieda że wszystko na świecie jest zagadką! A kiedy zdarzało mi się pogrążać w najgłębszą otchłań rozpusty (a właściwie to jedno tylko zdarzało mi się w życiu), zawsze deklamowałem ów wiersz o Cererze i o człowieku. Czy przez to byłem lepszy? Nigdy! A to dlatego, że jestem Karamazow, że jeżeli lecę w otchłań, to już prościuteńko, piętami do góry, głową na dół, i bodaj rad jestem, że właśnie w tak poniżający sposób, bodaj czy nie dopatruję się w tym dla siebie pewnego rodzaju piękna. I tu właśnie, w tej najgłębszej hańbie, nagle intonuję hymn. Jestem może przeklęty, jestem może nikczemny i podły, ale niech mi wolno będzie przycisnąć usta do skraju szaty, w którą przyobleczon jest mój Bóg; może

ona

90

w tej samej chwili idę za diabłem, przecież jestem synem Twoim, Panie, i kocham Ciebie, i czuję ra-dość, bez której świat by nie istniał.

Radość poi świat żywiołem.

Leje czysty zdrój istnienia, Radość z piersi przyrodzenia Zły i dobry piją społem!

Nam śle lubość, nektar w gronie, Przyjaźń, której śmierć jest niczem!

Dla robaka w chuci płonie;

Cherub Boskim rad obliczem.

Radość twórczą mocą wrząca Leje wieczność z chwil kropelki!

Radość, radość w ruch potrąca Zegar światów, zegar wielki!

Ona z ziarna kwiatem tryska, Z firmamentu zorzą jasną!

W krężny obieg sfery ciska, Które w głębiach oka gasną!

Ale dosyć wierszy! Płakałem, pozwól mi popłakać. Może to i głupstwo, z którego wszyscy się będą wyśmiewać, niech tam, ale przecież nie ty. Otóż i twoje oczy płoną. Dosyć wierszy. Chcę ci teraz opowiedzieć o „robakach", o tych właśnie, których Bóg obdarzył lubieżnością.

Dla robaka w chuci płonie.

Ja bracie, jestem takim właśnie robakiem i to o mnie specjalnie napisane. I my wszyscy Karamazowowie jesteśmy tacy, i w tobie, aniele, żyje ten robak, i we krwi twojej rodzi burze! Tak, burze, bo lubieżność to burza, więcej niż burza! Piękno to straszliwa i przerażająca rzecz! Stra-szliwa, bo nieokreślona, a określić się nie da, gdyż Bóg zadał nam tylko same zagadki. Tu brzegi się schodzą, tu jest harmonia wszystkich przeciwieństw, ich współżycie. Ja, bracie, jestem nieukiem, ale wiele o tym myślałem. Straszliwie dużo tajemnic! Zbyt wiele tajemnic gnębi człowieka na ziemi.

Rozwiązuj, jak potrafisz, i wygmeraj się suchy z wody. Piękno! Nie mogę tego ścierpieć, że czasem człowiek, podniosłego nawet serca i wielkiego umysłu, zaczyna od ideału Madonny i kończy ideałem Sodomy. Okropniej jest, gdy już z ideałem Sodomy w duszy nie odtrąca ideału Madonny, który serce jego rozpala, że płonie ono, zaiste, zaiste płonie jak za młodych niewinnych lat. Nie, sze-roki jest człowiek, zbyt nawet szesze-roki, ja bym go zwęził. Licho wie, co to jest naprawdę! Co

Strona

91

rozumowi wydaje się hańbą, to sercu czystym pięknem. Czy jest piękno w Sodomie? Wierzaj mi, że dla większości ludzi jest ono w Sodomie — znałeś ty tę tajemnicę czy nie? Przerażające, że piękno jest nie tylko straszną, ale i tajemniczą rzeczą. Tu diabeł z Bogiem się zmaga, a polem bitwy jest serce człowiecze. A zresztą każdy mówi o tym, co go boli. Słuchaj, teraz do rzeczy.

IV

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 84-91)