• Nie Znaleziono Wyników

NIEWIASTA MAŁEJ WIARY

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 43-55)

Obywatelka ziemska Chochłakow, przyglądając się przez cały czas rozmowie starca z babami i błogosławieństwu, płakała po cichu i ocierała łzy chusteczką. Była to uczuciowa wytworna dama z wieloma szczerze zacnymi skłonnościami. Skoro starzec doszedł wreszcie i do niej, przywitała go entuzjastycznie:

— Ja tyle, tyle się nauczyłam patrząc na tę rozczulającą scenę... — nie mogła dokończyć ze wzruszenia. — O, teraz pojmuję, że lud kocha cię, ojcze, bo i ja bardzo kocham lud, pragnę go kochać, bo jakże można nie kochać tego naszego wspaniałego, prostodusznego w swej wielkości ludu rosyjskiego!

— Jak zdrowie pani córki? Chciała pani znowu ze mną pomówić?

— O, ja usilnie prosiłam, błagałam, gotowam była na klęczkach stać bodaj trzy dni pod oknem ojca, byleby mnie tylko wpuszczono. Przyjechałyśmy do ciebie, wielki uzdrowicielu, aby wypowiedzieć naszą pełną zachwytu wdzięczność. Przecież, ojcze, uzdrowiłeś moją Lizę, uzdrowiłeś ją zupełnie. I czymże? Modlitwą i przyłożeniem ręki. Przyszłyśmy pocałunkami okryć twoje ręce, wyrazić nasze uczucia i nasz najgłębszy pietyzm!

— Jak to uzdrowiłem? Przecież nie chodzi jeszcze o własnych siłach?

— Ale nocna gorączka zupełnie przeszła, już od dwóch dni, od owego czwartku, kiedyśmy tu były po raz pierwszy — zawołała dama nerwowo. — Co więcej, nogi jej wzmocniły się znakomicie. A dzisiaj rano obudziła się zdrowa, całą noc spała, spójrz, ojcze, na jej rumieniec, na jej błyszczące oczki. Dawniej wciąż płakała, a teraz śmieje się, wesoła, rozradowana. Dziś koniecznie domagała się, aby ją na nogi postawiono, i całą minutę stała o własnych siłach, bez żadnej podpory. Ojcze, ona idzie ze mną o zakład, że za dwa tygodnie będzie tańczyła kadryla. Przywołałam tutejszego lekarza

ona

44

Herzenstube — wzrusza ramionami, powiada: „Podziwiam, nie pojmuję." I chciałbyś, ojcze, abyśmy cię zostawiły w spokoju, abyśmy nie przybiegły tu, nie dziękowały! Lise, dziękujże, dziękuj!

Milutka, roześmiana twarzyczka Lise nagle spoważniała: dziewczynka uniosła się, o ile to było w jej mocy, i patrząc na starca, złożyła dziękczynnie rączki. Nie wytrzymała jednak długo i nagle wybuchła śmiechem...

— To z niego, z niego! — zawołała wskazując na Aloszę, w naiwnie dziecięcy sposób czyniąc sobie wyrzut, że nie potrafiła zachować powagi. Kto by spojrzał w tej chwili na twarz Aloszy, stojącego o krok za starcem, zauważyłby nagły rumieniec na jego policzkach i przelotny błysk w oczach, które wnet spuścił.

— Ona ma dla pana zlecenie, Aleksy Fiodorowiczu... Jak się pan czuje? — odezwała się mama zwracając się nagle do Aloszy i podając mu rękę w eleganckiej rękawiczce. Starzec obrócił się i wtem uważnie przyjrzał się Aloszy. Ów zaś podszedł do Lizy i, uśmiechając się jakoś dziwnie i nieswojo, wyciągnął do niej rękę. Lise zrobiła poważną minę.

— Katarzyna Iwanowna przesyła to panu przeze mnie — rzekła i podała mu liścik. — Poza tym prosi pana bardzo, aby pan przyszedł do niej jak najprędzej i bez żadnych wykrętów, aby pan koniecznie przyszedł.

— Prosi, abym przyszedł? Do niej, ja... Po cóż to? — mruczał Alosza z głębokim zdziwieniem.

Zatroskanie odmalowało się nagle na jego twarzy.

— A to z powodu Dymitra Fiodorowicza i... wszystkich ostatnich wydarzeń — wyjaśniła natychmiast mama. — Katarzyna Iwanowna powzięła teraz pewne postanowienie... ale właśnie dlatego musi się koniecznie z panem zobaczyć... W jakim celu? Oczywiście ja tego nie wiem, ale prosiła, by jak najprędzej. Zrobi to pan, na pewno pan to zrobi, nakazuje to nawet zwykły obowiązek chrześcijanina.

— Widziałem ją tylko raz w życiu — tłumaczył się Alosza, ciągle pełen zdumienia.

— O, to taka wzniosła, niedościgła natura!... Chociażby przez wzgląd na jej cierpienia... Niech pan pomyśli, co ona przeżyła, co ona teraz przeżywa, niech się pan zastanowi tylko, co ją czeka... to straszne, okropne!

— Dobrze więc, pójdę — zdecydował Alosza przejrzawszy króciutki i zagadkowy liścik, który zresztą nic nie zawierał poza stanowczą prośbą o przybycie.

— Ach, jak to ładnie i wspaniale z pana strony! — zawołała nagle Liza z przejęciem. — Mówiłam przecież mamie: „On za nic w świecie nie pójdzie, myśli tylko o własnym zbawieniu." Jaki pan wspaniały! Zawsze myślałam, że pan jest wspaniały, cieszę się, że mogę to panu teraz powiedzieć!

— Lise! — strofowała ją mama, ale nie mogła się powstrzymać od uśmiechu.

— Zapomniał pan i o nas, Aleksy Fiodorowiczu, wcale pan nie chce u nas bywać; a tymczasem Lise dwukrotnie mi powiedziała, że tylko z panem czuje się dobrze.

Alosza podniósł oczy, znowu się zarumienił i znowu, nie wiedząc czemu, uśmiechnął się niespodziewanie. Zresztą starzec przestał już zważać na niego. Nawiązał rozmowę z przyjezdnym

Strona

45

mnichem, który, jak już rzekliśmy, stał koło fotela Lizy. Był to według wszelkiego prawdopodo-bieństwa zgoła ciemny mnich, to znaczy zwyczajnego pochodzenia, z ciasnym, niezachwianym światopoglądem, ale za to mocnej i uporczywej wiary. Wyjaśnił, że przybywa z dalekiej Północy, z Obdorska, z bardzo ubogiego monasteru pod wezwaniem Św. Sylwestra, w którym mieszka zaledwie dziesięciu mnichów. Starzec udzielił mu błogosławieństwa i prosił, by wstąpił do jego celi w dogodnym dla niego czasie.

— Jakożeś się ważył, ojcze, czynić takie rzeczy? — zapytał nagle mnich z przejęciem uroczyście wskazując na Lizę. Miał na myśli jej „uzdrowienie".

— O tym jeszcze mówić za wcześnie. Polepszenie nie jest jeszcze uzdrowieniem, a i przyczyny mogły być inne. Wszakże, jeżeli nawet coś było, to tylko z woli Bożej. Wszystko jest od Boga.

Odwiedź mnie, bracie — dodał po chwili — bo teraz lepiej mi nieco; wciąż choruję i wiem, że dni moje są policzone.

— O nie, nie, Bóg nie odbierze cię, ojcze, pożyjesz jeszcze długo — zawołała pani Chochłakow.

— A co ci, ojcze, dolega? Wyglądasz tak zdrowo, wesoło, szczęśliwie.

— Dzisiaj czuję się o wiele lepiej, ale wiem, że to tylko chwilka. Teraz doskonale znam moją chorobę. Jeżeli zaś wydaję się pani naprawdę taki wesoły, to chybaż niczym nie mogła mnie pani tak uradować, jak tym spostrzeżeniem. Albowiem Bóg stworzył ludzi do szczęścia i kto jest zupełnie szczęśliwy, ten jest godzien powiedzieć: „Wypełniłem przykazania Boże na tej ziemi." Wszyscy sprawiedliwi, wszyscy święci, wszyscy męczennicy byli zaiste szczęśliwi.

— O, jak pięknie mówisz, ojcze, jakie śmiałe i podniosłe słowa! — zawołała pani Chochłakow. — Mówisz i jak gdyby przebijasz duszę na wylot. A jednak w czym jest szczęście, w czym ono? Któż może powiedzieć o sobie, że jest szczęśliwy? O, skoro już jesteś, wielebny ojcze, tak dobry, żeś nas dopuścił jeszcze raz przed siebie, to wysłuchaj już wszystkiego, czego we czwartek nie dopowiedzia-łam, czegom nie śmiała powiedzieć, co mnie nęka, co mnie tak nęka od dawna! Cierpię, ojcze, daruj mi, cierpię... — I z jakimś namiętnym uniesieniem splotła przed nim ręce.

— O cóż chodzi właściwie?

— Cierpię... z powodu niewiary...

— Niewiary w Boga?

— O nie, nie śmiem nawet o tym pomyśleć, ale życie przyszłe — to taka zagadka! A przecież nikt jej nie rozwiązał! Słuchaj, ojcze wielebny, uzdrowicielu, znawco duszy ludzkiej, naturalnie nie śmiem wymagać, ojcze, abyś mi zupełnie zawierzył, ale zapewniam cię słowem najświętszym, że nie mówię tego teraz przez lekkomyślność, że myśl ta o życiu pozagrobowym przyprawia mnie o straszne cierpienie, rodzi strach i zgrozę... I nie wiem, do kogo się zwrócić, całe życie nie miałam odwagi... I oto teraz ośmielam się zwrócić do ciebie, ojcze. O Boże, cóż sobie ojciec o mnie pomyśli!

— Co rzekłszy załamała ręce.

— Niech pani nie myśli o moim zdaniu — odpowiedział starzec. — Wierzę zupełnie w szczerość pani strapienia.

ona

46

— O, jakże ojcu jestem wdzięczna! Widzisz, ojcze, przymykam oczy i myślę: „Skoro wszyscy wierzą, to skądże się to u mnie bierze?" A tu mnie zapewniają, że to wszystko ze strachu wobec groźnych zjawisk przyrody i że tego wszystkiego wcale nie ma. No cóż, myślę, całe życie wierzyłam

— umrę i naraz nie ma nic, i tylko „łopian wyrośnie na mogile", jak mówi pewien pisarz. To przerażające! Jak, jak odzyskać wiarę? Zresztą wierzyłam tylko będąc małym dzieckiem, wierzyłam mechanicznie, o niczym nie myśląc... Więc jak, jak tego dowieść? — przyszłam teraz, ojcze, ukorzyć się przed tobą i prosić o pomoc. Bo jeżeli i teraz to zaniedbam, nigdy już nikt mi na to nie odpowie.

Jak dowieść, w jaki sposób się przekonać? O, cóż za nieszczęście! Stoję i widzę dookoła, że wszyscy są na to obojętni, prawie wszyscy, nikt się teraz o to nie frasuje, tylko ja jedna nie potrafię tego znieść. To mnie dobija, ojcze, dobija!

— Bez wątpienia dobija! Ale dowieść tu nic nie można, można się tylko przekonać.

— Jak? W jaki sposób?

— Doświadczeniem czynnej miłości. Niech się pani stara kochać bliźnich czynnie i bez ustanku.

W miarę jak będzie pani czyniła na tej drodze postępy, będzie się pani równocześnie utwierdzać w wierze w Boga i w nieśmiertelność pani duszy. Skoro zaś dojdzie pani do zupełnego poświęcenia się w miłości do bliźnich, wtedy uwierzy pani na pewno i już żadne zwątpienie nie będzie miało dostępu do jej duszy. Wypróbowany to sposób i pewny.

— Czynnej miłości? Oto znowu pytanie, i to jakie pytanie! Widzi ojciec, ja tak kocham ludzkość, że, wierzy ojciec, marzę czasem o tym, aby porzucić wszystko, wszystko, co posiadam, zostawić Lizę i zostać siostrą miłosierdzia. Przymykam oczy, myślę i marzę, i w takich chwilach czuję w sobie nieodpartą siłę. Żadne rany, żadne wrzody ropiejące nie mogłyby mnie odstraszyć. Obmywałabym je i opatrywała własnymi rękoma, byłabym sługą tych nieszczęśliwych, gotowam całować te wrzody...

— A to już bardzo wiele i bardzo dobrze, że umysł pani marzy o tym właśnie, a nie o czym innym. Niby nic, a ni stąd, ni zowąd zrobi pani w istocie jakiś dobry uczynek.

— Tak, ale czy długo mogłabym pędzić takie życie? — z zapałem i prawie w ekstazie ciągnęła pani Chochłakow. — To najważniejsze pytanie! To ze wszystkich pytań najbardziej męczące.

Przymykam oczy i zapytuję sama siebie: „Czy długo wytrzymałabym na tej drodze?" A jeżeli chory, którego rany przemywasz, nie odpowie ci od razu wdzięcznością, lecz owszem, pocznie cię dręczyć kaprysami, nie doceniając i nie rozumiejąc twego altruistycznego wysiłku, jeśli zacznie krzyczeć na ciebie, wymyślać, bodaj nawet użalać się na ciebie jakiejś władzy (bo i tak nieraz bywa z ciężko chorymi) — to co wówczas? Czy miłość twoja nadal będzie trwała? I oto — wyobraź sobie, ojcze — rozstrzygnęłam to już ku wielkiemu memu przerażeniu: jeżeli istnieje coś, co mogłoby od razu oziębić moją „czynną" miłość do ludzi, to chyba tylko niewdzięczność. Słowem, jestem płatną pracownicą, wymagam od razu zapłaty, to znaczy pochwały dla siebie i zapłaty miłością za miłość.

Inaczej nikogo nie potrafię kochać!

Ogarnęła ją pasja samobiczowania. Skończywszy swoją spowiedź, z wyzywającą stanowczością

Strona

47

spojrzała na starca.

— Coś zupełnie podobnego mówił mi, dawno już zresztą, pewien lekarz — zauważył starzec. — Był to człowiek starszy i bezsprzecznie mądry. Mówił równie szczerze, jak i pani, chociaż niby żartem, ale to był gorzki żart: „Kocham ludzkość — mówił — ale dziwię się sobie: im bardziej kocham ludzkość, tym mniej kocham ludzi, to znaczy każdego człowieka z osobna. W marzeniach

— powiadał — dochodziłem nieraz do dziwnych pomysłów; chciałem służyć ludzkości i może istotnie dałbym się ukrzyżować za ludzi, gdyby zaszła potrzeba, a mimo to dwóch dni nie potrafię przeżyć z kimkolwiek w jednym pokoju, wiem o tym z doświadczenia. Niech się kto zbliży do mnie, a już osobowość jego przygnębia moją ambicję i krępuje moją swobodę. Przez jedną dobę mogę znienawidzić najzacniejszego na świecie człowieka: tego za to, że za długo trawi czas przy obiedzie, drugiego za to, że ma katar i ciągle wyciera nos. Staję się — mówił — wrogiem ludzi, ledwo się do mnie zbliżają. I zawsze tak się jakoś zdarzało, że im bardziej nienawidziłem poszczególnych ludzi, tym goręcej kochałem całą ludzkość.

— Ale co robić? Cóż w takim razie robić? To przecież może doprowadzić do rozpaczy?

— Nie, dosyć bowiem, że pani nad tym ubolewa. Niech pani robi to, na co panią stać, i to będzie pani policzone. A wiele już pani zrobiła, skoro tak głęboko i szczerze zdała sobie sprawę ze swojej natury! Ale jeżeli mówiła pani ze mną tak szczerze po to tylko, aby uzyskać pochwałę za swoją szczerość, to oczywiście nie doprowadzi to pani do doskonalenia się w miłości czynnej, wszystkie dobre uczynki pozostaną w marzeniach i całe życie przeminie jak sen. Zapomni pani naturalnie i o życiu przyszłym i w końcu uspokoi się pani jakoś.

— Zmiażdżyłeś mnie, wielebny ojcze! Dopiero teraz, w tej właśnie chwili, kiedy ojciec to mówił, zrozumiałam, że w istocie spodziewałam się tylko pochwały za szczerość, kiedy opowiadałam, iż nie zniosę niewdzięczności. Podpowiedział mi ojciec moje własne intencje, odgadł mnie ojciec i nauczył rozumieć siebie!

— Czy naprawdę? Ano teraz, po takim wyznaniu, wierzę, że pani jest szczera i że ma dobre serce. Jeśli nawet nie osiągnie pani szczęścia, to proszę jednak pamiętać zawsze, że jest pani na dobrej drodze, i proszę dołożyć starań, by z niej nie schodzić. Przede wszystkim trzeba unikać kłamstwa, wszelkiego kłamstwa, zwłaszcza okłamywania siebie. Trzeba uważać na swoje kłamstwa i przyglądać im się o każdej godzinie, w każdej chwili. Unikaj pani również odrazy wobec siebie i innych: to, co pani wydaje się ohydą własnego serca, oczyszcza się już przez to, że zdaje pani sobie z tego sprawę. Wystrzegaj się też strachu, aczkolwiek strach jest tylko następstwem wszelkiego kłamstwa. Nie lękaj się nigdy swojej małoduszności w osiąganiu miłości czynnej, nie trzeba się bardzo lękać nawet własnych brzydkich postępków. Żałuję, że nie mogę pani powiedzieć nic bardziej pocieszającego, albowiem miłość czynna w porównaniu z marzycielską jest okrutna i przerażająca. Miłość w marzeniu domaga się doraźnych i prędkich czynów poświęcenia, szybko wykonalnych i jawnych. Zdarza się niekiedy rzeczywiście, że i życie się chętnie poświęca, byleby nie trwało to długo, a nastąpiło szybko jak na scenie, i byle wszyscy widzieli i chwalili. Miłość zaś

ona

48

czynna — to praca i wytrwałość, a dla niektórych to i cała pewnie nauka. Ale zapowiadam pani, że w chwili gdy pani z przerażeniem stwierdzi, iż mimo wszelkie wysiłki nie tylko nie zbliżyła się pani do celu, ale bodaj się od niego oddaliła — w tej samej chwili, zapowiadam to pani, nagle osiągniesz ów cel i ujrzysz wyraźnie przed sobą cudowną moc Pana, który nie przestał cię przez cały czas kochać i nieustannie tobą kierować. Wybaczy pani, ale dłużej nie mogę rozmawiać, czekają mnie w celi.

Bądźcie zdrowe!

Pani Chochłakow płakała.

— A Lise, Lise, pobłogosław ją, ojcze, pobłogosław! — ocknęła się nagle.

— Jej to i kochać nie warto. Widziałem, jak przez cały czas dokazywała — odezwał się żartobliwie starzec. — Dlaczego panienka wyśmiewała się z Aleksego?

Istotnie Lise przez cały czas zachowywała się niesfornie. Przedtem już, za pierwszym razem, spostrzegła, że Alosza miesza się na jej widok i stara się na nią nie patrzeć. Bawiło ją to bardzo i wyzywało jej przekorę. Wypatrywała więc uporczywie i chwytała jego spojrzenie. Alosza bowiem od czasu do czasu, wbrew woli, zmuszony jakąś nieodpartą siłą, rzucał na nią przelotne spojrzenia;

mała wietrznica chwytała je w lot i odpowiadała triumfującym uśmiechem. Naturalnie wzmagało to zakłopotanie nieśmiałego chłopca. W końcu odwrócił się zupełnie i schował za plecami starca.

Jednakże po kilku minutach, ulegając znowu tej samej nieodpartej sile, odwrócił się na chwilę, aby sprawdzić, czy Lise wciąż na niego patrzy. Istotnie Lise, wychyliwszy się z fotela, mało sobie oczu nie wypatrzyła, usiłując ściągnąć na siebie uwagę; postawiwszy zaś na swoim, roześmiała się tak głośno, że nawet starzec nie wytrzymał:

— Czemuż to, swawolnico, starasz się go zawstydzić?

Lise nagłe, zupełnie niespodzianie, oblała się rumieńcem, oczy jej zabłysły, spoważniała okropnie i z żalem, z oburzeniem zaczęła mówić pospiesznie i nerwowo:

— A dlaczego on o wszystkim zapomniał? Gdy byłam mała, na ręku mnie nosił, bawiliśmy się razem. Przecież to on mnie uczył czytać, wie ojciec? Dwa lata temu, żegnając się ze mną, przyrzekł nigdy nie zapomnieć, że jesteśmy na wieki przyjaciółmi, na wieki, na wieki! I czego się teraz nagle mnie boi, czy ja go zjem, czy co? Dlaczego nie chce podejść, dlaczego nie pomówi ze mną? Dlaczego nie chce do nas przyjść? Czy to ojciec go nie puszcza: wszak wiemy, że on wszędzie bywa. Nie wypada mi go wzywać, on pierwszy powinien był sobie przypomnieć, jeśli nie zapomniał. Nie, on teraz zbawienia szuka! I po coście kazali mu tę długopołą riasę włożyć... Pobiegnie i przewróci się...

I nagle, nie panując już nad sobą, zakryła twarz rękoma i przerażająco zaśmiała się niepowstrzymanym, nerwowym, wstrząsającym i bezgłośnym śmiechem. Starzec słuchał jej, uśmiechnięty, i z tkliwością pobłogosławił; ona zaś poczęła całować jego rękę, lecz naraz przycisnęła ją do oczu i rozpłakała się:

— Niech się ojciec na mnie nie gniewa, głupia jestem, niegodna, i Alosza ma może słuszność, wielką nawet słuszność, że nie chce do takiej głupiej przychodzić.

— Na pewno ci go przyślę — postanowił starzec.

Strona

49

V

SPEŁNI SIĘ, SPEŁNI!

Nieobecność starca w celi trwała jakie dwadzieścia pięć minut. Było już po wpół do pierwszej, kiedy wrócił, lecz Dymitra Fiodorowicza, w którego sprawie wszyscy się tu zebrali, wciąż jeszcze nie było. Zdawało się jednak, że zupełnie o nim zapomniano, i gdy starzec wszedł do celi, zastał swoich gości zajętych ożywioną rozmową. Prowadzili ją przede wszystkim Iwan Fiodorowicz i obydwaj ojcowie. Wtrącał się czasem, i na pewno bardzo zapalczywie, Piotr Aleksandrowicz Miusow, ale jakoś mu się tego dnia nie szczęściło, był w sposób widoczny zepchnięty na drugi plan, nie zawsze nawet mógł się doczekać odpowiedzi, co, ma się rozumieć, ogromnie potęgowało jego wciąż wzbie-rającą irytację. Trzeba wiedzieć, że już od dłuższego czasu rywalizował do pewnego stopnia z Iwanem Fiodorowiczem pod względem wykształcenia i nie mógł obojętnie znieść pewnego lekceważenia, jakie ten mu okazywał. „Dotychczas przynajmniej stałem na poziomie wszystkiego, co postępowe w Europie, a to nowe pokolenie stanowczo nas ignoruje" — myślał w duchu. Fiodor Pawłowicz, który przyrzekł był usiąść na krześle i milczeć, istotnie jakiś czas nie odzywał się wcale, tylko szyderczym uśmieszkiem sekundował niepowodzeniom najbliższego swego sąsiada, Piotra Aleksandrowicza, i jawnie cieszył się z jego rozdrażnienia. Dawno już zamierzał uregulować z nim jakieś tam porachunki i nie chciał teraz stracić stosownej okazji. W końcu nie wytrzymał, pochylił się ku sąsiadowi i znowu zaczął go drażnić półgłosem:

— A dlaczego to pan nie wyszedł onegdaj po: „całował oną z lubością" i zgodził się pozostać w tak nieprzyzwoitej kompanii? A dlatego, że czuł się pan skrzywdzonym i poniżonym; dlatego został pan, żeby dla rewanżu olśnić ich swoim rozumem. Teraz pan już nie ruszy się stąd, póki nie popisze się swoim rozumem.

— Pan znowu? Właśnie że zaraz wyjdę.

— Ostatni, ostatni pan odjedzie! — ukłuł go raz jeszcze Fiodor Pawłowicz. Było to w momencie, gdy starzec wszedł do celi.

Spór ucichł na chwilę, ale starzec, usiadłszy na poprzednim swym miejscu, spojrzał uprzejmie po gościach, jakby zapraszając do podjęcia rozmowy. Alosza, który doskonale znał każdy wyraz jego twarzy, widział wyraźnie, że starzec jest ogromnie zmęczony i że goni resztkami sił. W ostatnich czasach skutkiem wycieńczenia ulegał często omdleniom. Bladość, poprzedzająca zazwyczaj omdlenie, i teraz oblekła jego twarz, wargi zbielały. Widocznie jednak nie chciał jeszcze przerwać zebrania; zdawało się, że miał w tym jakiś cel — ale jaki? Alosza przyglądał mu się badawczo.

Spór ucichł na chwilę, ale starzec, usiadłszy na poprzednim swym miejscu, spojrzał uprzejmie po gościach, jakby zapraszając do podjęcia rozmowy. Alosza, który doskonale znał każdy wyraz jego twarzy, widział wyraźnie, że starzec jest ogromnie zmęczony i że goni resztkami sił. W ostatnich czasach skutkiem wycieńczenia ulegał często omdleniom. Bladość, poprzedzająca zazwyczaj omdlenie, i teraz oblekła jego twarz, wargi zbielały. Widocznie jednak nie chciał jeszcze przerwać zebrania; zdawało się, że miał w tym jakiś cel — ale jaki? Alosza przyglądał mu się badawczo.

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 43-55)