• Nie Znaleziono Wyników

SEMINARZYSTA KARIEROWICZ

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 63-69)

Alosza doprowadził swego starca do alkowy i posadził na łóżku. Był to bardzo mały pokoik, a w nim najniezbędniejsze tylko sprzęty: łóżko było wąskie, żelazne, przykryte wojłokiem zamiast materaca. W kącie pod świętymi obrazami stał pulpit, na którym leżał krzyż i Nowy Testament.

Starzec osunął się bezsilnie na łóżko; oczy mu błyszczały, oddech był ciężki, urywany. Usiadłszy, badawczo wpatrywał się w Aloszę, jak gdyby coś obmyślał.

— Idź, mój drogi, idź, Porfiry mi tu wystarczy, a ty się pośpiesz. Jesteś tam potrzebny, idź do ojca ihumena i usługuj przy obiedzie.

— Zezwól mi tu zostać, ojcze — odparł błagalnym głosem Alosza.

— Tam jesteś potrzebniejszy. Tam pokoju nie ma. Usłużysz, inaczej się przydasz. Gdy rozpętają się biesy, odmawiaj modlitwę. I wiedz, synku (starząc lubił go tak nazywać), że nie tutaj jest twoje miejsce w przyszłości. Zapamiętaj to sobie, chłopcze. Skoro tylko spodoba się Bogu powołać mnie do siebie, opuść klasztor. Opuść całkowicie.

Alosza drgnął.

— Czego drżysz? Nie tutaj jest twoje miejsce, do czasu przynajmniej. Błogosławię cię na służbę Bożą w życiu świeckim. Czeka cię jeszcze długa tułaczka. I ożenić się trzeba będzie, trzeba.

ona

64

Wszystko będziesz musiał znieść, pokąd nie wrócisz. Pracy zaś będzie pod dostatkiem. Ufam tobie i dlatego cię posyłam. Chrystus jest z tobą. Zachowaj Go i On ciebie zachowa. Cierpienie wielkie zobaczysz i w cierpieniu tym będziesz szczęśliwy. Oto mój testament: w cierpieniu szczęścia szukaj.

Zapamiętaj sobie moje słowa, albowiem chociaż będę jeszcze z tobą rozmawiał, przecież nie tylko dni, ale i godziny moje są policzone.

Twarz Aloszy drgnęła gwałtownie, kąciki ust drżały.

— Dlaczego znowu drżysz? — uśmiechnął się łagodnie starzec. — Niechaj ludzie świeccy we łzach odprowadzają swych zmarłych, my tu cieszymy się, kiedy który z ojców odchodzi. Cieszymy się i modlimy za niego. Zostaw mnie więc samego. Trzeba się modlić. Idź do nich, spiesz się. Bądź przy braciach swoich. I nie przy jednym, ale przy obydwóch.

Starzec wzniósł rękę do błogosławieństwa. Niepodobna było się sprzeciwiać, choć Alosza z całej duszy pragnął zostać. Miał poza tym ochotę zapytać — pytanie to po prostu wyrywało mu się z ust

— co oznaczał ów czołobitny pokłon przed bratem Dymitrem. Lecz nie ośmielił się zapytać.

Wiedział nadto, że starzec sam by mu to powiedział bez zapytania, gdyby uważał za stosowne.

Milczy, to znaczy, nie chce mówić. W każdym razie pokłon ów ogromnie zdumiał Aloszę; wierzył ślepo, że ma on jakiś tajemniczy sens. Tajemniczy, a może nawet przerażający. Gdy wyszedł z pustelni, aby zdążyć na obiad u ihumena (oczywiście, aby tylko usługiwać przy stole), naraz serce jego ścisnęło się boleśnie, przystanął: w uszach znów zabrzmiały mu słowa starca, zapowiadające rychły zgon. Musiało się bezwzględnie spełnić, co starzec zapowiedział, w dodatku tak wyraźnie.

Alosza wierzył w to święcie. Ale co się z nim stanie, jak będzie żyć, nie widząc świątobliwego starca, nie słysząc głosu jego? I dokąd pójdzie? Płakać zabrania i każe iść z monasteru, o Boże! Dawno już Alosza nie przeżywał takiego smutku. Prędkim krokiem pospieszył przez las, oddzielający pustelnię od monasteru, i nie mogąc dłużej znieść swych myśli — tak bardzo go nękały — począł rozglądać się po stuletnich sosnach, wznoszących się po obu stronach leśnej ścieżki. Droga była niedługa, zaledwie pięćset kroków, nie więcej; o tej godzinie nikogo zazwyczaj nie można tu było spotkać, a tymczasem przy pierwszym zakręcie Alosza ujrzał Rakitina, który zdawał się kogoś oczekiwać.

— Czy na mnie czekasz? — zapytał Alosza podchodząc ku niemu.

— Właśnie na ciebie — uśmiechnął się Rakitin. — Pędzisz tak do ojca ihumena. Wiem, obiad wydaje. Od tamtego czasu, jak przyjmował archijereja i generała Pachatowa, pamiętasz chyba, nie było jeszcze tak zastawionego stołu. Ja tam, ma się rozumieć, nie będę, ale ty idź, sosy gościom będziesz podawać. Powiedz mi tylko jedno, Aleksy: co ten sen oznacza? O to cię chciałem spytać.

— Jaki sen?

— No niby ten niski pokłon przed twoim braciszkiem Dymitrem Fiodorowiczem. I jak jeszcze czołem stuknął!

— Mówisz o ojcu Zosimie?

— Tak, o ojcu Zosimie.

— Stuknął?

Strona

65

— A, wyraziłem się bez uszanowania! Niech i tak będzie. Więc co ów sen oznacza?

— Nie wiem, Misza, co to oznacza.

— Z góry wiedziałem, że on ci nic nie wyjaśni. Mądrego, ma się rozumieć, nic w tym nie ma, same, widzi mi się, zwykłe brednie pobożne. Ale sztuczka była umyślnie zrobiona. No, będą teraz trąbić wszystkie świętoszki w mieście i po guberni rozniosą: „Co to niby ów sen oznacza?" Po mojemu, stary jest naprawdę przezorny: kryminał zwąchał. Bo i cuchnie u was naprawdę.

— Jaki kryminał?

Rakitin chciał widocznie coś więcej powiedzieć.

— W waszej rodzince będzie ten kryminał. Zdarzy się to między twoimi braćmi a twoim tatusiem bogatym. Dlatego ojciec Zosima stuknął czołem na wszelki wypadek. Potem, jak się co zdarzy, będą wołali: „Ach, wszak to święty starzec przewidział, wyprorokował" — chociaż jakie to proroctwo, że czołem stuknął? Nie, ale to niby znak był, alegoria i diabli wiedzą co! Rozsławią, zapamiętają sobie: że niby przestępstwo przeczuł, zbrodniarza naznaczył. Prostaczkowie boży zawsze tak: na szynk się przeżegna, a w cerkiew kamieniem ciśnie. Tak ci i twój stary: spra-wiedliwego pałką w łeb, a mordercy — pokłon czołobitny.

— Jaka zbrodnia? Jakiemu mordercy? O czym ty gadasz? — Alosza stał jak skamieniały.

Rakitin zatrzymał się również

— Jaki? Niby to nie wiesz? Idę o zakład, żeś ty sam już o tym myślał. Zresztą to ciekawe:

słuchaj, Alosza, ty zawsze szczerą prawdę mówisz, chociaż przeważnie na dwóch stołkach siedzisz:

myślałeś o tym, czyś nie myślał, odpowiadaj!

— Myślałem — odrzekł cicho Alosza. Nawet Rakitin zmieszał się po trosze.

— Co mówisz? Więc i tyś to pomyślał7 — zawołał.

— Ja... ja nie to, że myślałem — mruknął Alosza — ale gdyś zaczął o tym przed chwilą tak dziwnie mówić, zdawało mi się, że i ja to samo myślałem.

— Widzisz i jakżeś ty to jasno wyraził — widzisz? Dzisiaj patrząc na tatusia i na braciszka Mitię pomyślałeś o zbrodni? To znaczy, że się nie mylę?

— Ale poczekaj, poczekaj — przerwał mu trwożnie Alosza — z czegóż ty to wnioskujesz?... I przede wszystkim cóż to ciebie tak bardzo obchodzi?

— To dwie różne kwestie, ale bardzo istotne. Odpowiem na każdą z osobna. Z czego wnioskuję?

Nic bym nie dostrzegł, gdybym dziś Dymitra Fiodorowicza, twego brata, nie przejrzał nagle całego na wylot, od razu i nagle całego. Poznałem go, mogę powiedzieć, z jednego tylko rysu i w jednej chwili ujrzałem jak na dłoni. Takie bardzo uczciwe, lecz zmysłowe natury mają jakby linię, której nie wolno im przejść. Bo wówczas to i własnego ojca nożem dźgnie. A ojczulek, łyktus i rozpustnik okropny, nigdy żadnej miary nie znał — nie utrzymają się obydwaj i buch do rynsztoka...

— Nie, Misza, nie, jeżeli tylko to, toś mi dodał otuchy. Do tego nie dojdzie.

— A czegóż ty się trzęsiesz cały? Wiesz, co będzie? Co z tego, że on uczciwy, twój brat Mitia (głupi, ale uczciwy), kiedy lubieżnik. Masz oto jego określenie i całą wewnętrzną istotę. Po ojcu

ona

66

odziedziczył jego podłą lubieżność. To mnie tylko dziwi, Alosza: jakżeś ty się jeszcze uchował niewinny? Przecie i tyś Karamazow! Przecie w waszej rodzinie lubieżność doszła do stanu zapalnego. Tamci trzej lubieżnicy śledzą się teraz nawzajem... z majchrami za cholewą. Stuknęli się trzej łbami, a ty jesteś chyba czwarty.

— Mylisz się co do tej kobiety. Dymitr nią... gardzi — drżąc jakoś rzekł Alosza.

— Gruszą? Nie, bracie, nie gardzi. Skoro narzeczoną swą porzucił dla niej jawnie, to chyba nie gardzi. Tu... tu, bracie, jest coś, czego ty teraz nie pojmiesz. Bywa, że człek zakocha się w jakiejś krasie, w ciele kobiecym, albo nawet tylko w jakiejś części ciała kobiecego (to lubieżnik może tylko zrozumieć), wówczas odda za nią własne dzieci, ojca sprzeda i matkę, Rosję i ojczyznę; będąc uczciwym, pójdzie i ukradnie; będąc łagodnym — zarżnie; wiernym będąc — zdradzi. Piewca nóżek kobiecych, Puszkin, nóżki w wierszach opiewał; inni nie opiewają, lecz bez dreszczu nie potrafią patrzeć na nóżki. Ale nie tylko na nóżki... Tu, bracie, pogarda nie wystarczy, choćby nawet pogardzał Gruszeńką. Pogardza, a oderwać się nie może.

— Ja to rozumiem — szepnął nagle Alosza.

— Czyżby? Zapewne musisz to rozumieć, skoroś od pierwszego słowa bąknął, że rozumiesz — odezwał się Rakitin ze złośliwą radością. — Tyś to przypadkowo bąknął, tobie się to wyrwało. Tym cenniejsze wyznanie: a więc znasz już ten temat, myślałeś już o tym, o lubieżności! Ach, ty niewiniątko! Trusia z ciebie, święty, zgoda, ale choć trusią jesteś, lecz diabli wiedzą, o czymżeś już nie myślał, diabli wiedzą, czegoś już nie zgłębił! Niewiniątko, a przez taką głębinę przeszedł, ja się tobie od dawna już przyglądam. Tyś Karamazow, prawdziwy Karamazow — coś chyba znaczy rasa i dobór! Po ojcu — lubieżnik, po matce — prostaczek boży. Czego drżysz? Zali prawdę mówię? Wiesz co? Gruszeńką prosiła mnie: „Przyprowadź ty mi jego (to znaczy ciebie), ja z niego kapicę zedrę." I jak jeszcze mnie prosiła: przyprowadź i przyprowadź! Pomyślałem tylko: co ona w tobie widzi ciekawego? Wiesz, to także niezwykła kobieta, doprawdy!

— Kłaniaj się i powiedz, że nie przyjdę — z kwaśnym uśmiechem odparł Alosza. — Dokończ, Michale, coś zaczął,a ja ci swoją myśl wyłożę.

— Co tu jeszcze mówić, wszystko jasne jak na dłoni. Wszystko to, bracie, stara śpiewka. Jeśli ty już masz w sobie lubieżnika, to cóż dopiero Iwan, brat twój rodzony! Przecie i on Karamazow. Na tym cały wasz karamazowowski problem polega: lubieżniki, dusigrosze i prostaczkowie! Brat twój Iwan teologiczne artykuliki teraz płodzi, na razie niby to dla żartu, z jakiegoś nieznanego a najgłupszego wyrachowania, chociaż jest ateistą i w podłości swojej do tego się przyznaje, ten twój brat Iwan. Prócz tego odbija braciszkowi Dymitrowi narzeczoną, i zdaje się, że cel ten osiągnie.

Jakżeż nie ma osiągnąć: ma zgodę samego Dymitra, bo ten chce się jej pozbyć i czym prędzej związać się z Gruszeńką. A przecież, zwróć na to uwagę, jest szlachetny i bezinteresowny, a jakże!

Tacy to ludzie są właśnie najpodlejsi! Sam diabeł was teraz nie pojmie: znacie swą podłość i sami w nią brniecie! Posłuchaj dalej: stary włazi teraz Dymitrowi w drogę. Zadurzył się nagle w Gruszeńce do szaleństwa, ślina mu z ust cieknie, gdy tylko na nią spogląda. Przecież to tylko o nią zrobił tam w

Strona

67

celi taki skandal, za to tylko, że ją Miusow ośmielił się nazwać wszeteczną kreaturą. Zakochany jak kot. Z początku wyręczał się nią za wynagrodzeniem w jakichś tam podejrzanych, karczemnych interesach, ale nagle przejrzał, spostrzegł się i wściekł, wciąż się jej propozycjami naprzykrza, oczywiście, nie bardzo czystymi. No i wezmą się oni za łby, ojczulek z synalkiem, na tej drożynie. A Gruszeńka ani w tę, ani w drugą stronę, jeszcze wciąż kręci, rozgląda się, gdzie wygodniej będzie.

Bo stary, choć można z niego sporo pieniążków wyciągnąć, nie ożeni się, w końcu skąpstwo go obleci i kabzę zamknie. W takim razie Dymitr więcej wart, bo choć i goły, ale do ołtarza może poprowadzić. Jeszcze jak, dobrodzieju! Porzuci narzeczoną bajecznej urody, Katarzynę Iwanownę, bogatą szlachciankę, córkę pułkownika, i ożeni się z Gruszeńką, byłą utrzymanką starego kupczyka i wyuzdanego chama burmistrza Samsonowa. W takich warunkach w rzeczy samej nietrudno o kryminał. A tego braciszek twój Iwan właśnie wypatruje, na to on łasy: i Katarzynę Iwanownę dostanie, za którą usycha z miłości, i sześćdziesiąt tysięcy posagu capnie. Ładny początek dla takiego jak on golca. I pomyśl sobie: nie tylko Miti nie skrzywdzi, ale owszem, zasłuży sobie na jego dozgonną wdzięczność. Sam słyszałem w zeszłym tygodniu, jak Mitieńka na głos krzyczał w szynku, upiwszy się z Cygankami, że niegodzien jest swojej narzeczonej Katieńki, że jeśli kto jest jej wart, to brat Iwan. A Katarzyna Iwanowna oczywiście nie oprze się w końcu takiemu uwodzicielowi jak Iwan Fiodorowicz; przecie już i teraz waha się, którego wybrać. I czymże to ten Iwan was oczarował, że wszyscyście do niego z takim uszanowaniem? On przecież się z was śmieje: „Używam sobie, ile wlezie, i na dobitkę na wasz rachunek."

— Skąd ty to wszystko wiesz? Jak możesz mówić o tym z taką pewnością? — zapytał ostro Alosza i zachmurzył się.

— A czemu ty się teraz o to pytasz i oczekujesz z lękiem mojej odpowiedzi? Widać sam uważasz, że prawdę mówię.

— Ty nie lubisz Iwana. Iwan nie złakomi się na pieniądze.

— Tak myślisz? A uroda Katarzyny Iwanowny? Nie o same pieniądze chodzi, lecz sześćdziesiąt tysięcy to też nie bagatelka!

— Iwan wyżej patrzy. Iwan nie złakomi się na tysiące. Iwan nie goni za pieniędzmi, ani spokoju nie szuka. On może męki poszukuje!

— Cóż to znowu za sen? Ach, wy... szlachta!

— Ach, Misza, dusza jego pełna wigoru. Umysł w niewoli. Nurtuje go wielka i nierozstrzygnięta myśl. Iwan jest jednym z tych, którym nie trzeba milionów, którzy muszą rozstrzygnąć ideę.

— Literacka kradzież, Aloszka. Parafrazujesz swego starca. A to wam dopiero Iwan zagadkę dał! — zawołał z jawną złośliwością Rakitin. Twarz jego nawet zmieniła wyraz i wargi mu się wykrzywiły. — Ale zagadka głupia, nie ma co rozwiązywać. Ruszże głową, a pojmiesz. Artykuł jego jest śmieszny i niedorzeczny. Słyszałeś jego idiotyczną teorię: „Jeżeli nie ma nieśmiertelności duszy, to i cnoty nie ma, a zatem wszystko jest dozwolone." (A braciszek Mitia, nawiasem mówiąc, pamiętasz, jak krzyknął: „Zapamiętam to sobie!") Kusząca teoria dla łajdaków... niepotrzebnie

ona

68

wymyślam, to głupio... nie dla łajdaków, ale dla fanfaronów niedowarzonych z „nierozwikłaną głębią myśli". Samochwał, a sęk w tym, że: „z jednej strony nie można się nie przyznać, a z drugiej nie można nie wyznać!" Cała ta jego teoria to podłość! Ludzkość znajduje sama w sobie dość mocy, aby żyć w cnocie, nawet bez wiary w nieśmiertelność duszy! W ukochaniu wolności, równości i powszechnego braterstwa znajdzie...

Rakitin ledwo nad sobą panował. Ale nagle pohamował się, jak gdyby coś sobie przypomniał.

— No, dosyć już — uśmiech bardziej jeszcze niż poprzednio wykrzywił jego wargi. — Czego ty się śmiejesz? Myślisz, że jestem wulgarny i bezczelny.

— Nie, ani mi to w głowie nie postało. Jesteś mądry, lecz... dajmy temu pokój. Uśmiechnąłem się ot tak, po prostu. Rozumiem, że możesz być wzburzony. Z twego uniesienia widać, że i sam nie jesteś obojętny względem Katarzyny Iwanowny, ja, bracie, już dawno cię o to podejrzewałem, dlatego tak nie lubisz Iwana. Jesteś o niego zazdrosny?

— I o pieniądze jej też jestem zazdrosny? Dlaczego i tego nie dodasz?

— Nie, o pieniądzach nic nie dodam, nie będę cię obrażać.

— Wierzę, skoro tak twierdzisz, ale niech was diabli wezmą razem z twoim bratem Iwanem!

Nikt z was nie zrozumie, że i bez Katarzyny Iwanowny można go bardzo nie lubić. I za cóż miałbym go lubić, do licha ciężkiego! Przecie i on mnie oczernia, czemuż bym ja nie miał go oczerniać?

— Nigdy nie słyszałem, aby cokolwiek o tobie mówił, dobrze czy źle: on wcale o tobie nie mówi.

— A ja słyszałem, że onegdaj u Katarzyny Iwanowny wygadywał na mnie, ile się zmieściło — do takiego stopnia interesował się twoim pokornym sługą. Kto zatem o kogo jest zazdrosny — nie wiem! Raczył wyrazić się, że jeśli ja niby nie zgodzę się na karierę archimandryty w bardzo bliskiej przyszłości i nie przyjmę święceń, to bezwarunkowo wyjadę do Petersburga i wstąpię do redakcji dużego pisma, obejmę niezawodnie dział krytyki, będę pisał lat dziesięć i koniec końców zostanę właścicielem tego pisma. Wówczas będę go redagował na pewno w duchu liberalnie ateistycznym, z nastawieniem na socjalizm, a nawet z małym zabarwieniem socjalistycznym, ale oczywiście ostrożniutko, to znaczy i Bogu stawiając świeczkę, i diabłu ogarek, tudzież tumaniąc głupców. Ko-niec mojej kariery, w komentarzu twojego brata, wygląda tak, że nastawienie na socjalizm nie przeszkodzi mi odkładać pieniążków na bieżący rachunek w banku i puszczać je przy okazji w obrót pod firmą jakiegoś Żydowina tak długo, aż wybuduję sobie wspaniałą kamienicę w Petersburgu, przeniosę do niej natychmiast redakcję i wpuszczę dobrze płacących lokatorów. Wybrał nawet miejsce pod tę kamienicę: koło Nowo-Kamiennego Mostu, który ma być przerzucony przez Newę pomiędzy Litiejną a Wyborgską...

— Ach, Misza, przecież to się spełni co do joty! — zawołał naraz Alosza, nie mogąc się powstrzymać od wesołego uśmiechu.

— I pan sarkazmem się zabawia, Aleksy Fiodorowiczu.

— Nie, nie, ja żartuję, wybacz. Zupełnie co innego mam na myśli. Pozwól jednakże: kto wtajemniczył cię w te szczegóły, od kogo mogłeś się dowiedzieć? Nie byłeś chyba u Katarzyny

Strona

69

Iwanowny, kiedy Iwan mówił o tobie?

— Ja osobiście nie byłem, ale był Dymitr Fiodorowicz i właśnie od niego się dowiedziałem, to znaczy, on mi sam tego nie opowiadał, lecz podsłuchałem, rozumie się mimo woli, bo byłem akurat u Gruszeńki w sypialni i nie mogłem wyjść, póki Dymitr Fiodorowicz znajdował się w drugim pokoju.

— Ach tak, zapomniałem, ona jest twoją krewną...

— Krewną? Gruszeńka jest moją krewną? — zawołał nagle Rakitin oblewając się rumieńcem. — Czyś ty zgłupiał, czy co? Na głowę chyba upadłeś.

— Bo i co? Czy nie krewna? A ja słyszałem...

— Gdzieś ty to mógł słyszeć? Nie, wy, panowie Karamazowowie, udajecie znakomitą i starą szlachtę, a tymczasem ojciec twój patrzał, gdzie z komina kurzy, i dzwonkiem potrząsał po cudzych domach. Owszem, jestem tylko biedny popowicz i hołota wobec was, szlachciców, lecz nie obrażajcie mnie tak beztrosko i nikczemnie. Ja też mam swój honor, Aleksy Fiodorowiczu. Nie mogę być krewnym Gruszeńki, dziewki publicznej, proszę to sobie zapamiętać, łaskawco!

Rakitin był niezmiernie rozdrażniony.

— Wybacz mi, na miłość boską, nie mogłem nawet przypuszczać, i jakaż ona tam publiczna?

Czy rzeczywiście jest... taka? — zarumienił się nagle Alosza. — Powtarzam ci, że słyszałem, iż jest twoją krewną. Często u niej bywasz i sam mi mówiłeś, że nie łączy was stosunek miłosny... Ale nigdy nie myślałem, że masz ją aż w takiej pogardzie! Czy naprawdę zasługuje na to?

— Że ją często odwiedzam, to chyba mam po temu powody, powinno ci to wystarczyć. A co się tyczy pokrewieństwa, to prędzej twój braciszek, a może nawet i ojczulek nawiąże ci tę parantelę.

Doszliśmy nareszcie. Idź no lepiej od kuchni. A to co znowu, co się stało? Czyśmy się spóźnili? Ale chyba obiad nie mógł się tak wcześnie skończyć? Czyżby tu Karamazowowie znowu coś nawarzyli?

Z całą pewnością. Oto i ojczulek twój, a Iwan Fiodorowicz za nim. Wybiegli spiesznie i ojciec Izydor coś za nimi z ganku woła. Ojczulek twój również drze się, rękoma wymachuje, na pewno psioczy.

Ba, widzisz, i Miusow już siedzi w swoim powozie, i konie ruszają. Patrz, Maksymow leci — ależ to

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 63-69)