• Nie Znaleziono Wyników

LUBIEŻNICY

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 77-81)

I

W CZELADNEJ

Dom Fiodora Pawłowicza Karamazowa stał dość daleko od centrum miasta, ale też niezupełnie na krańcu. Był dosyć stary, lecz na zewnątrz wyglądał wcale przyjemnie: parterowy z facjatą, powleczony szarawą farbą i kryty czerwoną blachą. Zresztą mimo starości miał jeszcze przed sobą długie lata życia. Wewnątrz był przestronny i wygodny, obfitował w mnóstwo schowków, zakamarków i ukrytych schodów. Po pokojach i spiżarniach harcowały szczury, lecz Fiodor Pawłowicz nic sobie z tego nie robił: „Zawszeć to człekowi weselej, kiedy wieczorem zostaje sam w domu." Miał bowiem zwyczaj odsyłać służbę na odwieczerz do oficyny i zamykać się na całą noc w domu. Oficyna ta stała na podwórzu i była również obszerna i mocna. Z rozkazu Fiodora Pawłowicza mieściła się w niej kuchnia, chociaż i w domu była odpowiednio do tych celów urządzona izba; Fiodor Pawłowicz nie znosił bowiem zapachów kuchennych, toteż obiad noszono mu zimą i latem przez podwórze. Właściwie oba budynki były przeznaczone dla dużej rodziny i mogły pomieścić pięć razy tyle osób co obecnie. W czasie naszego opowiadania w domu mieszkał tylko Fiodor Pawłowicz z Iwanem Fiodorowiczem, w czeladnej zaś, w oficynie, troje służby: stary Grzegorz, stara Marfa, jego żona, i młody służący Smierdiakow. Wypada teraz zająć się trochę tą nieliczną służbą. O starym Grzegorzu Wasiliewiczu Kutuzowie wspominaliśmy już zresztą w swoim czasie. Był to człek twardy i nieugięty, uporczywie zmierzający prostą drogą do celu, jaki sobie wytknął, o ile z tych czy innych powodów (nieraz zdumiewająco nielogicznych) cel ów wydawał mu się niewzruszoną prawdą. Biorąc rzecz ogólnie, był uczciwy i nieprzekupny. Żona jego, Marfa Ignatiewna, chociaż całe życie ulegała bez sprzeciwu woli męża, wkrótce po uwolnieniu chłopów z poddaństwa namawiała go uparcie, aby porzucił Fiodora Pawłowicza, przeniósł się do Moskwy i tam założył jakiś handelek (a mieli trochę grosza); Grzegorz jednak zdecydował wówczas raz na zawsze, że baba plecie, „ponieważ każda baba jest nieuczciwa", i że nie należy odchodzić od dawnego pana, jaki by tam nie był, „bo to tera ich obowiązek".

— Czy ty rozumiesz, co to obowiązek? — zwrócił się do Marfy Ignatiewny.

— Względem obowiązku, to rozumiem, Grzegorzu Wasiliewiczu, ale jakiż tam obowiązek tu zostać, tego za nic nie rozumiem — odparła stanowczo Marfa Ignatiewna.

— To sobie nie rozumiej, a tak ma być, i basta. I więcej o tym nic nie gadaj.

ona

78

Tak się też stało: zostali, a Fiodor Pawłowicz wyznaczył im pensję, niewielką co prawda, ale wypłacał ją dość regularnie. Grzegorz wiedział nadto, że ma bezsprzeczny wpływ na pana.

Wyczuwał to i tak było istotnie: chytry i uparty błazen Fiodor Pawłowicz, nader twardy „w nie-których sprawach życiowych", jak się sam wyrażał, miewał nieraz ku własnemu zdumieniu chwile wielkiej słabości w poniektórych innych „sprawach życiowych". Wiedział zresztą w jakich, wiedział i lękał się ich okropnie. W poniektórych „sprawach życiowych" trzeba się było mieć na baczności i trudno było się obejść bez oddanego człowieka. Grzegorz zaś był wyjątkowo oddany. Zdarzało się nawet, że Fiodor Pawłowicz w ciągu swej kariery wiele razy mógł oberwać, i to bardzo dotkliwie;

wówczas przychodził mu zawsze z pomocą Grzegorz, nie szczędząc zresztą przy okazji wymówek i pouczeń. Ale samo bicie nie przeraziłoby Fiodora Pawłowicza: zdarzały się gorsze opresje, czasem nawet wyjątkowo zagmatwane i subtelne; Fiodor Pawłowicz i sam by pewnie nie mógł niekiedy określić tej niezwykłej potrzeby oparcia się na bliskiej i oddanej istocie, potrzeby, którą zaczynał nieraz odczuwać tak nagle i tajemniczo. Były to wypadki nieledwie chorobliwe: wyjątkowo rozpasany i w swej lubieżności nieraz okrutny jak kąśliwy owad, Fiodor Pawłowicz naraz poczynał odczuwać, będąc w stanie podchmielonym, jakieś nieokreślone trwogi i moralne wstrząsy, które budziły niemal fizyczny oddźwięk w jego duszy. „Dusza jak gdyby w gardle się trzepoce w takich chwilach" — mawiał czasami. I wówczas sprawiała mu ulgę świadomość, że obok, w pobliżu, choć nawet nie w tym samym pokoju, lecz w oficynie, jest taki człowiek, oddany, niezłomny, nie taki jak on, nie rozpustny, który mimo iż jest nawet świadkiem całego wyuzdania i zna wszystkie tajemnice, jednak przez wierność przyzwala na nie, nie sprzeciwia się, a co najważniejsze — nie sarka i niczym nie grozi, ani w tym życiu, ani w przyszłym; który, co więcej, w razie potrzeby gotów go bronić — przed kim? Przed kimś nieznanym, ale straszliwym i niebezpiecznym. Chodziło właściwie o to, żeby istniał taki drugi człowiek znany od dawna i sprzyjający, żeby można go było w ciężkiej chwili zawezwać po to tylko, aby spojrzeć mu w oczy, zamienić nieraz parę słów o rzeczach obojętnych; a jeżeli on nic, nie złości się, to na sercu lżej, a jeżeli się złości, to i sercu smutniej. Bywało i tak (zresztą bardzo rzadko), że Fiodor Pawłowicz szedł nawet w nocy do oficyny po Grzegorza, aby go mieć przy sobie choćby przez małą chwilkę. Grzegorz zrywał się ze snu i przychodził; Fiodor Pawłowicz wszczynał rozmowę o najgłupszych sprawach, prędko go odprawiał, czasem nawet z żarcikiem i szyderstwem, po czym, splunąwszy soczyście, kładł się i zasypiał snem sprawiedliwego.

Coś podobnego odczuł Fiodor Pawłowicz i po przyjeździe Aloszy. Alosza „ujął jego serce" tym, „że pomieszkał, wszystko widział i nic nie potępił". Nie dość tego, wniósł ze sobą rzecz zupełnie niebywałą: absolutny brak pogardy dla starego ojca, owszem, nieustanną tkliwość i zupełnie naturalne szczere przywiązanie, tak niezasłużone przez Fiodora Pawłowicza. Było to dla starego wszetecznika, żyjącego bez rodziny i dotychczas rozmiłowanego wyłącznie w rozpuście, zupełną niespodzianką, całkowicie nieoczekiwaną. Po odejściu Aloszy Fiodor Pawłowicz przyznał się sobie, że zrozumiał pewne rzeczy, których dotychczas nie chciał rozumieć.

Wspomniałem już na początku opowiadania, jak Grzegorz nienawidził Adelaidy Iwanowny,

Strona

79

pierwszej żony Fiodora Pawłowicza i matki jego pierwszego syna, Dymitra, i jak natomiast bronił drugiej jego małżonki, „opętanej" Zofii Iwanowny, nawet przeciw samemu panu i przeciw wszystkim, którzy odzywali się o niej źle lub lekceważąco. Sympatia do nieboraczki stała się dla niego czymś świętym, tak że nawet w dwadzieścia lat po jej śmierci Grzegorz nie pozwoliłby nikomu wspominać jej złym słówkiem. Grzegorz był w obejściu chłodny i poważny, stateczny, powściągliwy w mowie, ważący każde słowo. Nie można było na przykład na pierwszy rzut oka określić, czy kocha swoją potulną, posłuszną żonę; a jednak kochał ją w istocie, i ona to doskonale rozumiała. Marfa Ignatiewna była wcale niegłupia, może nawet mądrzejsza od swego małżonka, a w każdym razie rozważniejsza w kwestiach życiowych, a przecież od pierwszych dni małżeństwa bez sprzeciwu ulegała we wszystkim woli męża i uważała go bezsprzecznie za istotę duchowo wyższą.

Rzecz godna uwagi: małżonkowie bardzo mało ze sobą rozmawiali, i to tylko o rzeczach najniezbędniejszych i bieżących. Namaszczony, pełen godności, Grzegorz sam rozważał wszystkie swoje sprawy i troski, a Marfa Ignatiewna od dawna już raz na zawsze zrozumiała, że rady jej nie mogą mu się przydać. Czuła, że mąż wielce sobie ceni jej milczenie i dopatruje się w tym dowodu jej mądrości. Co się tyczy bicia, to tylko raz jeden ją potarmosił, i to ledwo, ledwo. Było to w pierwszym roku pożycia Adelaidy Iwanowny z Fiodorem Pawłowiczem, jeszcze za czasów poddaństwa. Zwo-łano wówczas do dworu baby i dziewczęta wiejskie na pląsy i śpiewy. Zaczęły od pieśni „Hej, na łąkach, na zielonych..." Naraz Marfa Ignatiewna, wówczas jeszcze młoda kobieta, wyskoczyła przed śpiewaczki i odtańczyła „rosyjskiego" w specjalny sposób, nie po wiejsku jak baby, ale inaczej, tak jak swego czasu tańczyła w domowym teatrze bogaczy Miusowów, u których poprzednio służyła, jak ją nauczył baletmistrz, specjalnie sprowadzony z Moskwy. Grzegorz był świadkiem tego popisu żony i po godzinie, u siebie w izbie, oduczył ją tego na wszystkie czasy, potargawszy troszkę za włosy. Ale był to jedyny wypadek w ciągu całego ich pożycia, i zresztą sama Marfa Ignatiewna wyrzekła się wówczas na zawsze wszelkich tańców.

Dzieci im Bóg nie dał; urodziło się jedno dzieciątko, ale rychło umarło. Grzegorz zaś kochał dzieci i nawet nie krył się z tym, to znaczy nie wstydził się mówić o tym nieraz. Zaopiekował się trzyletnim Dymitrem Fiodorowiczem natychmiast po ucieczce Adelaidy Iwanowny, piastował go rok cały, sam go czesał, sam nawet kąpał w niecce. Następnie zajmował się Iwanem Fiodorowiczem i Aloszą, w nagrodę zaś oberwał po twarzy; ale o tym wszystkim już pisałem. Własnym dzieckiem cieszył się jedynie wtedy, gdy wraz z brzemienną Marfą Ignatiewną oczekiwał jego narodzin. Lecz skoro dziecko urodziło się, serce Grzegorza ścisnęło się żałością i grozą — malec bowiem miał sześć palców u ręki. Grzegorz był tak tym przejęty i zmartwiony, że nie tylko milczał do samych chrzcin, ale całymi dniami przepadał z domu. Była wiosna, przez całe trzy dni kopał grządki w sadzie, w ogrodzie. Na trzeci dzień zaś trzeba było chrzcić noworodka. Grzegorz tymczasem już coś zmiarkował. Wszedł do izby, gdzie przyszli już goście, pop i na koniec sam Fiodor Pawłowicz, który miał być ojcem chrzestnym, i naraz oświadczył, że „dzieciaka wcale nie trza chrzcić" — powiedział to niegłośno, ledwo odcedził słowa, nic nadto nie dodał i tylko tępo i uporczywie wpatrywał się w

ona

80

popa.

— A to dlaczego? — zapytał z wesołym zdziwieniem kapłan.

— Dlatego że to... smok... — mruknął Grzegorz.

— Jaki smok, co za smok?

Grzegorz milczał chwilę.

— Stało się niby pomieszanie przyrody... — wybąkał bardzo niewyraźnie, ale nader stanowczo, widocznie nie chcąc się nad tym dłużej rozwodzić.

Pośmiano się i, rzecz jasna, ochrzczono biedne niemowlę. Grzegorz modlił się gorliwie, ale mniemania swego o dziecku nie zmienił. Zresztą nie czynił żadnych trudności i dopóki niebożątko żyło, nie patrzał nań prawie, nie chciał go nawet zauważyć i przeważnie wychodził z izby. Kiedy zaś chłopczyk po dwóch tygodniach zmarł na pleśniawkę, Grzegorz własnymi rękami ułożył go w trumience, spoglądał nań z głębokim smutkiem i po zasypaniu płytkiej niewielkiej mogiłki klęknął i pokłonił się mogiłce do ziemi. Od tego czasu przez wiele lat ani razu nie wspominał o swoim dziecku, a nawet Marfa Ignatiewna, gdy zdarzało się jej mówić z kimś o „dziecince", mówiła szeptem, choćby nawet Grzegorza Wasiliewicza przy tym nie było. Jak twierdziła Marfa Ignatiewna, Grzegorz właśnie od czasu owej ,,mogiłki" począł się szczególnie zajmować sprawami „boskimi";

czytał żywoty świętych, przeważnie po cichu, wkładające za każdym razem swoje wielkie, w srebro oprawne, okrągłe okulary. Rzadko czytał na głos, chyba tylko w wielkim poście. Lubił księgę Hioba, wygrzebał skądś zbiór kazań „błogosławionego ojca naszego Izaaka Sirina", czytał go uporczywie przez wiele lat, nic zapewne nie rozumiejąc, ale pewnie dlatego cenił tę książkę i lubił najbardziej.

W ostatnich czasach począł się przysłuchiwać i wnikać w zasady chłystów, do czego przyczyniło się ich sąsiedztwo; bardzo się tym przejął, ale przejść na nową wiarę nie uważał za rzecz stosowną.

Oczytanie w świętych księgach nadało jego fizjonomii, ma się rozumieć, więcej powagi.

Z natury był może skłonny do mistycyzmu. I jak gdyby umyślnym zrządzeniem losu jednocześnie niemal z narodzinami dziecka o sześciu palcach i jego śmiercią, wydarzył się inny, bardzo dziwny, nieoczekiwany i oryginalny wypadek, który wycisnął na duszy Grzegorza trwałą, jak sam się kiedyś wyraził, „pieczęć". Otóż w nocy po pogrzebaniu dziecka Marfę Ignatiewnę zbudził jak gdyby płacz noworodka. Przerażona, obudziła męża. Ów nastawił ucha i orzekł, że to raczej wedle jego rozumienia stękanie kobiety. Wstał, ubrał się; była dość ciepła noc majowa. Wyszedł na ganek i tym razem wyraźnie usłyszał, że jęki dochodzą z ogrodu. Wszakże jedyne wejście do ogrodu, otoczonego mocnym i wysokim parkanem, było na noc zamknięte. Grzegorz wrócił do domu, zapalił latarkę, wziął klucz od furtki i nie zważając na histeryczne przerażenie żony, która wciąż jeszcze zapewniała, że słyszy płacz noworodka, że to ani chybi płacze i woła jej własne dziecko, wyszedł do ogrodu. Tu dopiero stwierdził z całą pewnością, że to istotnie kobieta i że jęczy w łaźni stojącej w ogrodzie, w pobliżu furtki. Otworzywszy łaźnię, zdębiał na niezwykły widok, który się przedstawił jego oczom: oto znana wszystkim, wałęsająca się po mieście obłąkana Lizawieta Smierdiaszcza, nie wiadomo jakim sposobem przedostawszy się do ich łaźni, przed chwilą właśnie

Strona

81

urodziła. Niemowlę leżało koło niej, ona zaś konała leżąc przy nim. Nie można się było od tej kobiety niczego dowiedzieć, bo była niemową. Ale wszystko to trzeba opisać dokładnie...

II

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 77-81)