• Nie Znaleziono Wyników

SMIERDIAKOW Z GITARĄ

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 186-191)

Spieszył się bardzo. Gdy żegnał się z Lizą, przemknęła mu przez głowę pewna myśl: „Jak by tu w jakiś najbardziej przebiegły sposób odszukać Dymitra, który się najwidoczniej przed nim ukrywa?" Było już dosyć późno, trzecia po południu. Całą duszą rwał się do monasteru, do swego

„wielkiego" umierającego starca, ale nad wszystkim górowała konieczność spotkania się z bratem.

W umyśle jego kiełkowała i stopniowo dojrzewała myśl o nieuchronnej straszliwej katastrofie, która stać się może lada chwila. Nie potrafiłby może określić dokładnie, na czym polega owa katastrofa i o czym należy mówić z bratem. „Chociażby nawet mój nauczyciel zgasł, kiedy mnie przy nim nie będzie, to przynajmniej nie będę sobie wyrzucał przez całe życie, że, mogąc kogoś ocalić, nie ocaliłem, wykręciłem się, myślałem tylko o sobie. Tak zaś czyniąc, będę czynił wedle jego słów..."

Plan jego polegał na tym, żeby zajść Dymitra znienacka: mianowicie, przeleźć przez ten sam płot co wczoraj, wejśćdo ogrodu i zakraść się do altanki. „A jak go tam nie ma, to nic nie mówiąc Fomie ani gospodyniom, przyczaję się i będę czekać choćby do wieczora. Jeżeli wciąż czatuje na Gruszeńkę, to na pewno wróci jeszcze do altanki..." Alosza zresztą, nie zastanawiając się wiele nad szczegółami tego planu, postanowił go wykonać, choćby nawet miał dziś nie wrócić do monasteru...

Wszystko poszło gładko: przełazi przez płot, w tym samym niemal miejscu co wczoraj, i cichaczem dotarł do altanki. Chciał przejść niepostrzeżenie: gospodyni i Foma (jeżeli tu był) sprzyjali zapewne bratu i słuchali go, a więc było możliwe, że nie wpuszczą Aloszy do ogrodu albo też ostrzegą na czas Dymitra, że ktoś go szuka i o niego pyta. W altanie nie było nikogo. Alosza usiadł na tym samym miejscu co wczoraj i czekał. Obejrzał altankę, wydała mu się dziś nie wiadomo dlaczego bardziej zaniedbana niż wczoraj; właśnie tym razem wydała mu się bardzo nędz-na. Dzień zaś był również jasny i pogodny jak wczoraj. Na zielonym stole został okrągły ślad po

Strona

187

wczorajszym, zapewne rozlanym kieliszku koniaku. Przychodziły mu do głowy puste i czcze myśli, jak zwykle w chwilach nudnego oczekiwania: na przykład, dlaczego usiadł na tym samym miejscu, na którym siedział wczoraj, a nie na innym? Wreszcie zrobiło mu się smutno, bardzo smutno i nie wiedzieć czemu ogarnął go niepokój. Lecz nie upłynął kwadrans, gdy naraz gdzieś w pobliżu usłyszał dźwięk gitary. Nie więcej niż o jakie dwadzieścia kroków od altany pomiędzy krzakami ktoś siedział albo dopiero co usiadł. Alosza przypomniał sobie nagle, że wczoraj zauważył w tym miejscu zieloną, starą, niziutką ogrodową ławkę, na lewo od płotu. A zatem ktoś na niej siedzi. Ale kto? I oto męski głos słodkim falsetem, przy akompaniamencie gitary, zaśpiewał następującą zwrotkę:

Niezwyciężona jest siła, Z jaką mnie trzymasz, o miła.

Panie Boże u-cho-waj Ciebie i mnie!

Ciebie i mnie!

Ciebie i mnie!

Śpiew urwał się. Lokajski tenor i koncept w pieśni lokajski. Drugi, tym razem kobiecy głos odezwał się nagle z przymilną i jak gdyby wstydliwą kokieterią:

— Dlaczego to pan tak dawno u nas nie był, Pawle Fiodorowiczu? Widzi mi się, że pan ciągle nami pogardza.

— Wcale nie, proszę pani — odpowiedział męski głos grzecznie, ale przede wszystkim ze stanowczą i pewną siebie godnością. Widocznie mężczyzna miał tu przewagę, zalecała się zaś kobieta. „Mężczyzna to, sądząc z głosu, zdaje się, Smierdiakow, a dama to zapewne córka właścicielki tego domku, ta, która przyjechała z Moskwy, nosi suknię z trenem i przychodzi po zupę do Marfy Ignatiewny."

— Lubię strasznie, nad wyraz, wszelkie wierszyki, jeżeli składne — mówił głos kobiecy. — Czemu pan przerwał, Pawle Fiodorowiczu?

Głos męski zaśpiewał znowu:

Niźli carska korona Milsza mi ulubiona.

Panie Boże u-cho-waj Ciebie i mnie!

Ciebie i mnie!

Ciebie i mnie!

— Zeszłym razem to jeszcze lepiej wychodziło — zauważył kobiecy głos. — Śpiewał pan o koronie: „Milejsza mi ulubiona." Tak delikatniej wychodziło, chyba pan dzisiaj zapomniał.

ona

188

— Wiersze to bzdura, łaskawa pani — orzekł Smierdiakow.

— Ach, nie! Ja bardzo lubię wierszyki.

— Brednie, mówię łaskawej pani. Niech pani sama na rozum weźmie, kto na świecie do rymu gada? I gdybyśmy z rozkazu władzy zaczęli wszyscy gadać do rymu, to wiele byśmy się nagadali?

Wiersze to żaden interes, Mario Kondratiewno.

— Jaki pan mądry, wszystko sam rozumiejący — przymilał się coraz bardziej głos kobiecy.

— Nie tego bym ja jeszcze, nie tego dokazał, gdyby nie los mój nieszczęśliwy od samej kołyski.

Ja bym w pojedynku zabił z pistoletu każdego, kto by śmiał utrzymywać, że podły jestem przez to, żem urodził się bez ojca, z matki Smierdiaszczej. A oni mi tam w Moskwie w oczy leźli, bo Grzegorzowi Wasiliewiczowi zachciało się faktycznie wszystko wygadać. Grzegorz beszta mnie, że ja niby to buntuję się przeciw własnemu urodzeniu. „Tyś jej łono rozdarł.'' Łono łonem, a ja bym się chętnie dał zabić jeszcze w żywocie, byleby na ten świat wcale nie przychodzić. W bazarze nawet opowiadają tutejsi ludzie, i mamusia pani też mi opowiadać zaczęła ze swojej wielkiej niedelikatności, że niby to „miała kołtun na głowie i wysoka była wszystkiego dwa arszyny i cóś".

Dlaczego i cóś, kiedy można po prostu powiedzieć: i coś, jak wszyscy mówią? Żeby niby to z łezką było, z chłopską, chamską łezką, z chamskim uczuciem. Czy może rosyjski chłop dla wykształconego faktycznie człowieka mieć jakie bądź uczucie? Ciemny jest, to i uczucia mieć nie może. Ja, jakem w maleństwie słyszał „i cóś", to bodajbym ścianę gryzł. Całej Rosji nienawidzę, Mario Kondratiewno.

— Inaczej by pan mówił, gdybyś pan wojskowym był, junkrem jakim albo huzarem młodziutkim. Wyjąłby pan wtedy szabelkę i całej Rosji by pan bronił.

— Nie tylko wcale nie chcę być huzarem, Mario Kondratiewno, ale życzyłbym sobie skasowania w ogóle wszystkich żołnierzy.

— A jakby nieprzyjaciel przyszedł, to kto by nas wtedy bronił?

— A po co bronić! W dwunastym roku był wielki najazd na Rosję cesarza Napoleona francuskiego pierwszego, to znaczy ojca dzisiejszego, i dobrze by było, gdyby nas wtedy te same Francuzy zwyciężyły: mądry naród zwyciężyłby bardzo głupi naród i przyłączyłby do siebie.

Całkiem inne byłyby porządki.

— A czy tam są lepsze niż nasze? Ja niejednego naszego elegancika nie zamienię na trzech młodych Anglików.

Słowom tym towarzyszyło prawdopodobnie czułe, powłóczyste spojrzenie.

— A to już jak kto woli, proszę pani.

— Ale pan to faktycznie całkiem zagraniczny człowiek, niby jaki szlachetny cudzoziemiec.

Muszę to panu w oczy powiedzieć, choć i nie wypada.

— Chce pani wiedzieć, to powiem pani, że co do rozpusty, to zagraniczni ludzie zupełnie podobni są do naszych, szelmy jedne i drugie. Tylko że tamci chodzą w lakierowanych butach, a nasz łajdak siedzi po uszy w śmierdzącej biedzie, i dobrze mu z tym. Rosyjskich ludzi powinno się

Strona

189

trzymać pod batem, jak słusznie mówił wczoraj Fiodor Pawłowicz, chociaż to wariat, jak i wszyscy jego synowie.

— Przecież sam pan mówił, że szanuje pan Iwana Fiodorowicza.

— A on mnie nazwał cuchnącym lokajem. Ano jemu się zdaje, że ja mogę buntować, ale bardzo się pomylił. Gdybym tylko miał w kieszeni jaką sumę, to by śladu mego tu nie było już od dawna.

Przecie Dymitr Fiodorowicz względem rozumu i zachowania gorszy od niejednego lokaja, i goły też, i nic nie umie robić, a mimo to każden go szanuje. Ja, dajmy na to, jestem faktycznie tylko parzy-gnat, ale jakby mi szczęście dopisało, to bym mógł założyć restaurację na samej Piotrowce w Moskwie, bo gotuję specjalnie, a nikt w Moskwie prócz cudzoziemców nie umie podawać specjalnie. Dymitr Fiodorowicz to goły chłystek, a przecież gdyby wyzwał na pojedynek jakiego najpierwszego hrabskiego syna, to ten by zaraz poszedł, a czymże on lepszy ode mnie, proszę pani?

Bo, nie przymierzając, znacznie jest ode mnie głupszy. A ileż to on pieniędzy zmarnował przez nijakiej potrzeby!

— W pojedynku musi być chyba bardzo dobrze — zauważyła naraz Maria Kondratiewna.

— Dlaczego?

— To tak strasznie i tak dzielnie, kiedy dwaj młodzi oficerkowie przez jakąś niewiastę palą do siebie z pistoletów. Po prostu jak na obrazie. Ach, gdyby panienkom pozwalano patrzeć na to, zaraz bym poleciała.

— Dobrze temu, kto sam strzela, ale jak komu prosto w mordę mierzą, to chyba głupio się czuje. Pani zara by uciekła stamtąd, Mario Kondratiewno.

— A pan to by nie uciekł?

Smierdiakow nie raczył odpowiedzieć. Po chwili znowu rozległy się dźwięki gitary i popłynęła falsetem ostatnia zwrotka piosenki:

Choć przyjdzie cię rzucić, Nie będę się smucić, Tęsknej piosenki nucić.

Pójdę w świat daleki, Zapomnę na wieki,

Zapomnę naprawdę na wieki...

Tu stała się rzecz niespodziewana: Alosza nagle kichnął; głosy natychmiast przycichły. Alosza wstał i skierował się ku parze siedzącej na ławce. Był to w istocie Smierdiakow, ale wyelegantowany, wypomadowany, nieomal ufryzowany, w lakierowanych trzewikach. Gitara leżała na ławce. Damą zaś jego była córka gospodyni Maria Kondratiewna. Miała na sobie jasnobłękitną suknię z długim na dwa arszyny trenem; była jeszcze dość młoda i niebrzydka nawet, ale twarz miała zbyt okrągłą, gęsto usianą piegami.

ona

190

— Czy prędko wróci brat mój, Dymitr? — zapytał jak najspokojniej Alosza.

Smierdiakow powoli wstał z ławki, Maria Kondratiewna podniosła się również.

— A skądże bym mógł coś wiedzieć o Dymitrze Fiodorowiczu? Insza rzecz, gdybym był jego stróżem — rzekł Smierdiakow cicho, z wyraźnym lekceważeniem cedząc wolno słowa.

— Po prostu zapytałem, czy nie wiesz — wyjaśnił Alosza.

— Nie wiem, gdzie przebywa Dymitr Fiodorowicz, a i wiedzieć nie chcę.

— A jednak brat mi mówił, że właśnie ty dajesz mu znać o wszystkim, co się dzieje w domu, i że przyrzekłeś go zawiadomić, gdy przyjdzie Agrafiena Aleksandrowna.

Smierdiakow zmierzył go spokojnym wzrokiem i rzekł wcale nie zmieszany:

— A jakimże sposobem pan raczył wejść tutaj, skoro brama tu już od godziny zamknięta? — zapytał patrząc uważnie na Aloszę.

— Przelazłem przez ogrodzenie z zaułka i poszedłem wprost do altany. Mam nadzieję, że mi pani tego za złe nie weźmie — zwrócił się do Marii Kondratiewny. — Chciałem jak najprędzej złapać mego brata.

— Ach, czy możemy się na pana gniewać — odrzekła przeciągle Maria Kondratiewna, ujęta uprzejmością Aloszy. — Dymitr Fiodorowicz także często przychodzi tą samą drogą, same nawet nie wiemy kiedy, a on już w altanie siedzi.

— Szukam go teraz pilnie, muszę się z nim koniecznie zobaczyć albo dowiedzieć się, gdzie on się teraz podziewa. Muszę go widzieć w bardzo ważnej dla niego sprawie.

— Dymitr Fiodorowicz nie opowiada się, dokąd chodzi — bąknęła Maria Kondratiewna.

— Chociaż przychodzę tutaj do znajomych — zaczął Smierdiakow — ale i tu Dymitr Fiodorowicz nieludzko prześladuje mnie ciągłymi pytaniami o pana: co tam u niego, kto przychodził i kto wychodził, i czy nie mogę coś więcej powiedzieć. A już ze dwa razy nawet śmiercią mi groził.

— Jak to: śmiercią? — zdziwił się Alosza.

— Co to dla Dymitra Fiodorowicza znaczy, kiedy się ma taki charakter, sam pan przecie raczył wczoraj zauważyć, na co się on może zdobyć. „Jeśli, powiada, wpuścisz Agrafienę Aleksandrownę i ona tu przenocuje, to ty pierwszy zginiesz." Ja się Dymitra Fiodorowicza strasznie boję, bo gdyby nie to, dawno by już trzeba dać znać policji. A to Bóg wie, co on tu jeszcze, proszę pana, może narobić.

— Wczoraj jeszcze powiedział: „W moździerzu cię utłukę'' — dodała Maria Kondratiewna.

— No, jeżeli w moździerzu, to tylko tak mówił... — odezwał się Alosza. — Gdybym się mógł teraz z nim zobaczyć, pogadałbym i o tym...

— Tylko tyle mogę powiedzieć — dodał nagle Smierdiakow, jakby po namyśle. — Bywam tu po sąsiedzkiej znajomości, jakże bym mógł tu nie bywać? Insza rzecz, że Iwan Fiodorowicz posłał mnie skoro świt do mieszkania Dymitra Fiodorowicza na Jeziorną bez listu, a tylko kazał powiedzieć, że będzie czekać w tutejszej restauracji, na rynku, aby razem z braciszkiem zjeść obiad. Poszedłem, ale

Strona

191

Dymitra Fiodorowicza w domu nie zastałem, a była już ósma godzina. „Był, powiadają, ale wyszedł"

— tak mi gospodarze powiedzieli. Wygląda na to, że się zmówili. A teraz to może obaj jedzą obiad w restauracji, bo Iwan Fiodorowicz nie przyszedł do domu na obiad, a Fiodor Pawłowicz przed godziną już zjadł, a teraz położył się i śpi. Prosiłbym tylko najusilniej, żeby pan nie wspominał, żem to wszystko panu opowiedział, boby mnie na pewno zakatrupił.

— Więc brat Iwan zaprosił dziś Dymitra do restauracji? — szybko spytał, chcąc się upewnić, Alosza.

— Tak jest, proszę pana.

— Do „Stołecznego Grodu", na rynku?

— Tak jest, proszę pana.

— To bardzo możliwe! — zawołał Alosza, wielce podniecony. — Dziękuję ci, Smierdiakow. To ważna wiadomość, natychmiast tam pójdę.

— Tylko niech mnie pan nie wyda — powtórzył jeszcze raz Smierdiakow.

— O nie, bądź spokojny, zajrzę tam niby przypadkowo.

— Ale którędy pan idzie, ja panu furtkę otworzę! — zawołała Maria Kondratiewna.

— Nie trzeba, przez płot bliżej.

Otrzymana wiadomość ogromnie go wzburzyła. Popędził do restauracji. Nie wypadało mu wprawdzie w jego ubiorze wchodzić do restauracji, ale zamierzał wywołać braci na schody i tam z nimi porozmawiać. Zaledwie jednak zbliżył się do „Stołecznego Grodu", otworzyło się jedno z okien i sam Iwan zawołał z góry:

— Alosza, możesz tu zaraz przyjść? Oddasz mi wielką przysługę.

— Bardzo chętnie, ale nie wypada mi ze względu na mój ubiór.

— Właśnie zamówiłem osobny pokój, chodź na ganek, a ja zejdę po ciebie...

Po chwili Alosza siedział obok brata. Iwan był sam i jadł obiad.

III

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 186-191)