• Nie Znaleziono Wyników

STARY BŁAZEN

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 31-37)

Weszli do celi niemal równocześnie ze starcem, który na ich widok wyszedł ze swej alkowy. W celi oczekiwali już starca dwaj ojcowie: jeden był bibliotekarzem, drugi, ojciec Paisij, był to chorowity mnich, dosyć jeszcze młody i, jak powiadano, wybitnie uczony. Prócz nich był tu jeszcze młody, dwudziestokilkoletni młodzieniec w surducie, seminarzysta, przyszły teolog, którym nie wiadomo dlaczego monaster nasz i mnisi szczególnie się jakoś opiekowali. Stał w kącie i przez cały czas ani się poruszył. Dosyć wysoki, miał twarz świeżą, o wydatnych kościach policzkowych, o (bardzo) wąskich piwnych oczach, małych i bystrych. W postawie jego był wyraz głębokiego uszanowania, ale godnego, bez cienia uniżoności. Nie pozdrowił wchodzących, jako osoba im nierówna, niższa od nich i poniekąd zależna.

Starzec Zosima wyszedł w asyście nowicjusza i Aloszy. Obaj ojcowie wstali na powitanie, pokłonili się bardzo nisko, palcami dotykając ziemi, po czym, pobłogosławieni, ucałowali rękę starca. Następnie starzec odpowiedział każdemu z nich również głębokim pokłonem i każdego po-prosił o błogosławieństwo. Cała ceremonia odbyła się w zupełnej powadze, nie jako powszedni obrządek, lecz z jakimś szczególnym namaszczeniem. Mimo to Miusow dopatrzył się w niej świadomej tendencji. Z całego grona on stał najbliżej starca. Powinien był — i nawet zastanawiał się nad tym poprzedniego wieczoru — pomimo takich czy innych przekonań, choćby z przyzwoitości (skoro już takie są tu obyczaje) podejść i poprosić o błogosławieństwo, przynajmniej poprosić o błogosławieństwo, jeśli już żadną miarą nie chciał ucałować ręki starca. Atoli na widok tych pokłonów i cmokania zmienił momentalnie zamiar: złożył dosyć głęboki, jak na świeckie zwyczaje, ukłon i podszedł do krzesła. Tak samo zachował się Fiodor Pawłowicz, tym razem wyraźnie jak małpa przedrzeźniając Miusowa. Iwan Fiodorowicz ukłonił się bardzo uprzejmie i godnie, młody zaś Kałganow zmieszał się tak, że zapomniał się ukłonić. Starzec opuścił wzniesioną już do błogosławieństwa rękę i pokłoniwszy się po raz drugi poprosił, aby wszyscy raczyli zająć miejsca.

Krew zalała policzki Aloszy; poczuł palący wstyd. Jego złe przeczucia zaczynały się sprawdzać.

Starzec usiadł na obitej skórą mahoniowej kanapie, bardzo starej roboty, gości zaś — z wyjątkiem obu mnichów — usadowił na stojących rzędem pod przeciwległą ścianą czterech krzesłach z takiegoż drzewa, obitych czarną, mocno przetartą skórą. Ojcowie usiedli po bokach, jeden koło drzwi, drugi przy oknie. Seminarzysta, Alosza i nowicjusz stali. Cela była niewielka i

ona

32

miała jakiś zaniedbany wygląd. Umeblowanie składało się wyłącznie z najniezbędniejszych sprzętów, grubo ciosanych, ubogich. Na oknie stały dwie doniczki z kwiatami; w kącie wisiało wiele ikon — między nimi obraz Matki Boskiej, ogromny, ręcznie malowany, pochodzący zapewne jeszcze z czasów znacznie poprzedzających odszczepieństwo starowierców. Przed nim tliła się lampka;

obok niego wisiały dwie inne ikony z wizerunkiem w świecących ryzach, a dalej figurki cherubinów, porcelanowe jajeczka, katolicki krzyż z kości słoniowej z obejmującą go Mater dolorosa i kilka zagranicznych sztychów z obrazów wielkich, włoskich, starych mistrzów. Obok tych wysoce artystycznych i cennych rycin wisiało kilka odpustowych rosyjskich litografii, wyobrażających świętych, męczenników, jakie za grosze sprzedawano na każdym jarmarku. Poza tym było tu jeszcze kilka litograficznych portretów współczesnych i dawnych rosyjskich archijerejów, ale te wisiały na innych ścianach. Miusow obejrzał powierzchownie cały ten „odpustowy kram" i za-trzymał badawcze spojrzenie na starcu. Szanował bowiem swój wzrok; słabostki tej nie możemy mu brać za złe, ponieważ miał już lat pięćdziesiąt, osiągnął zatem ów krytyczny wiek, kiedy każdy mądry, elegancki, zabezpieczony na starość człowiek, czasem nawet mimo woli, zawsze zaczyna odnosić się do siebie z większym szacunkiem.

Starzec nie spodobał mu się z pierwszego wejrzenia. Istotnie, było coś w wyrazie jego twarzy, co mogło się nie spodobać nie tylko Miusowowi. Był to niewysoki, zgarbiony mnich ledwo trzymający się na nogach; miał zaledwie sześćdziesiąt pięć lat, lecz wycieńczony chorobą, wyglądał przynajmniej o dziesięć lat starzej. Całe jego oblicze, bardzo wysuszone, było usiane drobnymi zmarszczkami, które skupiły się szczególnie koło oczu. Oczy zaś były nieduże, jasne, bystre i błyszczące, jakby dwa skrzące punkty. Siwiuteńkie włoski zachowały się jedynie na skroniach, bród-ka była mała i rzadbród-ka, w szpic, a wargi, składające się często do uśmiechu, wąziutkie jak dwa sznureczki. Nos nie tyle długi, ile ostry jak u ptaszka.

„Sądząc z powierzchowności, złośliwa, małostkowa, nadęta duszyczka" — pomyślał Miusow, bardzo z siebie niezadowolony.

Uderzenia zegara ułatwiły nawiązanie rozmowy. To tani, mały zegar ścienny z ciężarkami wydzwonił spiesznie godzinę dwunastą.

— Akurat w sam czas! — zawołał Fiodor Pawłowicz. — A syna mego Dymitra Fiodorowicza wciąż jeszcze nie ma. Przepraszam za niego, święty starcze! (Alosza aż wzdrygnął się, usłyszawszy zwrot: „święty starcze".) Ja natomiast jestem zawsze punktualny, co do minutki, pamiętając, że punktualność jest grzecznością królów...

— Ale pan przecie nie jest królem — nie mogąc się powstrzymać mruknął Miusow.

— Tak, to prawda, nie jestem królem. I wyobraź pan sobie, Piotrze Aleksandrowiczu, że sam o tym wiedziałem, jak Bozię kocham! Zawsze jakoś wyrwie mi się niestosowne słówko! Wasza wielebność! — zawołał nagłe z jakimś niespodzianym patosem — widzisz przed sobą figlarza, wierutnego błazna! Przedstawiam się. Stare przyzwyczajenie, niestety! A że czasem niestosownie zełgam, to nawet umyślnie, umyślnie, aby rozśmieszyć i być miłym. Trzeba przecie, na Boga, być

Strona

33

miłym, prawda? Przyjechałem, już temu ze siedem lat będzie, do pewnej mieściny, za interesem, ma się rozumieć, i z jakimiś kupczykami wszedłem w spółkę. Idziemy razem do sprawnika, bo trze-ba było i zapytać go o coś tam, i na obiad zaprosić. Wychodzi do nas sprawnik — wysoki, tęgi, ponury blondyn — tacy są najniebezpieczniejsi w tego rodzaju okolicznościach: wątroba im dolega, wątroba. Ja do niego bez ogródek i, rozumiecie, panowie, z całą swobodą światowca: „Panie sprawniku, zechciej pan być, powiadam, naszym, że tak powiem, Naprawnikiem!" „Jakim Naprawnikiem?" — powiada. A ja już miarkuję, że mu się koncept mój nie podoba, stoi zasępiony i uparcie czeka. „Chciałem, powiadam, pożartować sobie tylko, tak, dla humoru niby, gdyż pan Naprawnik to nasz słynny rosyjski dyrygent, a my właśnie gwoli harmonii naszego przedsiębiorstwa potrzebujemy też jakby dyrygenta..." Przecie rozumnie wytłumaczyłem i porównałem, nieprawdaż? A on: „Przepraszam, powiada, jestem sprawnikiem i nie pozwolę stroić żartów z mego tytułu." Odwrócił się i wychodzi. Ja za nim w te pędy i wołam: „Tak, tak, pan jesteś sprawnik, a nie Naprawnik." „Nie, powiada, jeśli się raz rzekło, to znaczy Naprawnik." I wyobraźcie sobie, panowie, cały nasz interes spalił na panewce! I wciąż ja tak jakoś, i zawsze to samo. Swoją grzecznością sam sobie szkodę wyrządzam. Pewnego razu znowu, wiele lat temu, powiadam do pewnej, nawet wpływowej osobistości: „Małżonka pana to łechczywa niewiasta.” Oczywiście miałem na myśli jej drażliwość moralną na punkcie honoru. A on mi na to ni mniej, ni więcej: „A czy pan ją łechtał?" Nie wytrzymałem, naraz myślę sobie, niechże mu się przypodobam: „Pewno, powiadam, łechtałem." To on mnie wówczas, dalibóg, połechtał... Tylko że to już dawno było, więc i nie wstyd opowiadać; zawsze jakoś muszę sobie zaszkodzić.

— I teraz nic pan innego nie robi — odezwał się z obrzydzeniem Miusow.

Starzec w milczeniu spoglądał na nich obu.

— Czyżby? Niechże pan sobie wyobrazi, że ja i o tym wiedziałem, a nawet powiem panu coś więcej: przeczuwałem, na co się zanosi od pierwszego swego słówka, i nawet, wie pan, przeczułem i to, że od pana pierwszego usłyszę reprymendę. Gdy uświadamiam sobie, że żart mi się nie udał, oba policzki poczynają mi przysychać do dolnych dziąseł i łapie mnie coś jakby skurcz; to mi jeszcze z młodości zostało, z tych czasów, gdy rezydowałem po dworach szlacheckich i z tego rezydowania chleb jadłem. Pajac jestem kompletny, urodzony pajac, wasza wielebność, prawie że opętany;

owszem, nie przeczę, może i siedzi we mnie jaka nieczysta siła, ma się rozumieć, podlejszego gatunku bies, ważniejszy inną by sobie kwaterę obrał, tylko że i nie w panu, Piotrze Aleksandrowiczu, i pan także nieosobliwa kwatera. Ale przynajmniej wierzę, w Boga wierzę. Dopie-ro od niedawna zwątpiłem, lecz za to teraz siedzę tu i czekam wielkich słów. Ja, wasza wielebność, to jak nie przymierzając filozof Diderot. Czy wiadomo ci, ojcze wielebny, jak to ów Diderot filozof zjawił się u metropolity Platona za cesarzowej Katarzyny. Wchodzi i powiada prosto z mostu: „Nie ma Boga." Co usłyszawszy, świątobliwy mąż podnosi palec i powiada: „Rzekł głupi w sercu swoim:

«Nie masz Boga!»" A tamten, tak jak był, od razu dał drapaka. „Wierzę! — zawołał gromkim głosem

— i chrzest święty przyjmuję." Z miejsca go ochrzcili. Księżna Daszkow była matką chrzestną, a

ona

34

Potemkin ojcem!...

— Fiodorze Pawłowiczu, to już zaczyna być nie do zniesienia! Pan przecież wie, że kłamie jak najęty, że w tej niedorzecznej anegdocie nie ma słowa prawdy, więc po co się pan zgrywa? — rzekł Miusow drżącym głosem, tracąc panowanie nad sobą.

— Całe życie przeczuwałem, że to kłamstwo! — zawołał z przejęciem Fiodor Pawłowicz. — Ja wam, panowie, za to całą prawdę jak na spowiedzi wyłożę. Wielki starcze! Przebacz mi, proszę, ale dodatek o chrzcie Diderota ja sam w ostatniej chwili dorobiłem, dopiero przed chwilką wy-myśliłem, jakem zaczął opowiadać, przedtem zaś nigdy mi coś takiego do głowy nie przychodziło.

Gwoli pikanterii dodałem o tym chrzcie. A po to zgrywam się, Piotrze Aleksandrowiczu, aby się milszym wydać. Zresztą, między nami mówiąc, nie zawsze wiem dlaczego. A co się tyczy Diderota, to całą tę historię z „rzekł głupi" ze dwadzieścia razy słyszałem na własne uszy od tutejszych obywateli jeszcze będąc młodzieńcem, jakem u nich rezydował; ciotunia pańska, Piotrze Aleksandrowiczu, nieboszczka Mawra Fominiszna, też mi między innymi to opowiadała. Wszyscy oni do dziś są święcie przekonani, że ateusz Diderot przychodził do metropolity Platona dyskutować o Bogu...

Miusow wstał; nie tylko stracił cierpliwość, ale jakby się zapomniał. Był wściekły i czuł, że gniew czyni go śmiesznym. Istotnie to, co się działo w celi, było nie lada skandalem. W tej samej celi od lat może czterdziestu czy pięćdziesięciu, jeszcze za dawnych starców, zbierali się goście, ale zawsze z najgłębszą pokorą i czcią, nigdy inaczej. Wszyscy, którzy wchodzili do tej izby, zdawali się rozumieć, że wyświadczano im wielką łaskę. Niektórzy padali na kolana i nie podnosili się aż do samego wyjścia. Wiele osób, nawet z wyższej sfery i nawet bardzo wykształconych, co więcej, nawet niektórzy wolnomyśliciele, którzy przyszli z ciekawości czy innego powodu, słowem, wszyscy bez wyjątku, wchodząc do celi z innymi czy też uzyskując widzenie na osobności, poczytywali sobie za pierwszy obowiązek zachowywać się przez cały czas z najgłębszym szacunkiem i delikatnością. Tym bardziej że nie brano tu żadnej zapłaty, że z jednej strony była tylko miłość i łaska, a z drugiej — skrucha i gorące pragnienie rozstrzygnięcia jakiejś zawiłości duchowej, jakiegoś trudnego momentu we własnym sercu. Toteż nagłe błazeństwa Fiodora Pawłowicza, tak nie licujące z powagą miejsca, wywarły na świadkach, przynajmniej na niektórych, przykre wrażenie, przejęły zdziwieniem i zakłopotaniem. Ojcowie, którzy zresztą zachowali niewzruszony wyraz twarzy, z poważnym skupieniem spoglądali na starca, ale widać było, że zamierzają wstać za przykładem Miusowa.

Alosza był bliski płaczu; stał ze spuszczoną głową. Najdziwniejsze było to, że brat jego Iwan Fiodorowicz, na którego tak liczył i który miał taki wpływ na ojca, że mógłby go łatwo osadzić, siedział teraz nieruchomo na krześle, spuścił oczy i widocznie z jakimś nawet zaciekawieniem oczekiwał końca, jak gdyby był zgoła postronnym widzem. Na przyjaciela swego Rakitina (seminarzystę) Alosza nie śmiał nawet spojrzeć: znał dobrze jego myśli (co prawda on jeden znał je w całym monasterze).

— Proszę mi wybaczyć... — zaczął Miusow zwracając się do starca — może i ja wydaję się

Strona

35

uczestnikiem tego nikczemnego błazeństwa. Błąd mój chyba polega na tym, że wierzyłem, iż nawet taki Fiodor Pawłowicz w obecności tak czcigodnej osoby zechce sobie uprzytomnić swoje obo-wiązki... Nie zdawałem sobie sprawy, że wypadnie mi prosić o wybaczenie, iż się tu z nim wybrałem...

Piotr Aleksandrowicz nie dokończył; zmieszany do ostateczności, zbierał się do wyjścia.

— Niech się pan nie przejmuje, proszę pana — odpowiedział starzec; nagle stanął na swoich słabych nogach i ująwszy Piotra Aleksandrowicza za obie ręce, posadził go z powrotem w fotelu. — Niechże pan raczy się uspokoić. Bardzo pana proszę, abyś zechciał być moim gościem — co rzekłszy pokłonił się i obróciwszy się usiadł na poprzednim miejscu.

— Orzeknij, wielki starcze, czy obrażam waszą wielebność swoim ożywieniem, czy nie — zawołał nagle Fiodor Pawłowicz uchwyciwszy się oburącz poręczy fotela, jak gdyby chciał zależnie od odpowiedzi skoczyć na równe nogi.

— Proszę bardzo, by i pan się uspokoił i nie krępował — z powagą odpowiedział starzec. — Proszę się nie krępować i czuć się zupełnie jak u siebie w domu. A nade wszystko nie wstydzić się tak siebie, bo z tego tylko wszystko zło wynika.

— Zupełnie jak u siebie w domu? To znaczy w stanie naturalnym? O, to za wiele, grubo za wiele, ale godzę się z rozkoszą! Ojcze błogosławiony, nie wywołuj naturalnego mego stanu, nie ryzykuj... do naturalnego stanu ja sam nie dojdę. Mówię to, aby uchronić, ostrzec. Tak, łaskawco, a wszystko inne pogrążone jest jeszcze w mroku niewiedzy, jakkolwiek niektórzy z obecnych chcieliby mnie obmalować. Mówię to pod pana adresem, Piotrze Aleksandrowiczu, tobie zaś, istoto najświętsza, zachwyt swój wyrażam, ot co! — Wstał i podniósł ręce do góry. — „Błogosławione łono, które cię nosiło, i sutki, które cię karmiły", zwłaszcza sutki! Powiedziawszy: ,,nie wstydź się siebie, bo z tego tylko wszystko zło wynika", przejrzałeś mnie, ojcze wielebny, na wylot. Właśnie w tym rzecz, że gdy wchodzę między ludzi, wydaje mi się, że jestem najpodlejszy z nich wszystkich i że wszyscy mają mnie za błazna, tak że „i owszem, będę robił z siebie błazna, nie obchodzi mnie nic a nic wasza opinia, ponieważ wszyscy bez wyjątku jesteście po stokroć podlejsi ode mnie!" Ot, czemu jestem błaznem, ze wstydu błaznuję, wielki starcze, ze wstydu. Z podejrzliwości, tylko z podejrzliwości figle płatam. A przecież gdybym tylko był przekonany, że jak wejdę, wszyscy mnie będą uważać za najsympatyczniejszego na świecie i najmądrzejszego człowieka — Boże wielki, jaki byłbym wtedy dobry! Nauczycielu! — padł nagle na kolana — co mam czynić, aby dostąpić życia wiecznego?

I teraz trudno było poznać, czy kpi znowu, czy naprawdę jest taki wzruszony. Starzec spojrzał na niego i rzekł z uśmiechem:

— Sam pan już dawno wie, co czynić wypada, rozumu ci przecie nie brak: nie oddawaj się pijaństwu, nie oddawaj się rozpuście, a zwłaszcza ubóstwianiu mamony, a szynki swoje zamknij.

Jeśli nie można wszystkich, to przynajmniej dwa lub trzy. A najważniejsze — nie kłam.

— To względem Diderota, czy tak?

ona

36

— Nie, niezupełnie względem Diderota. Najważniejsza rzecz, niech pan sam przed sobą nie kłamie. Ten, kto sam przed sobą kłamie i własnego kłamstwa słucha, prawdy żadnej już nie widzi ani w sobie, ani dokoła siebie, a przeto szacunek traci dla siebie i dla innych. Zasię nie szanując nikogo, kochać przestaje, a chcąc z braku miłości zagłuszyć sumienie i rozerwać, oddaje się namiętnościom i ordynarnym rozkoszom i dochodzi do zupełnego zezwierzęcenia w nieprawości swojej. A to wszystko z nieustannego okłamywania siebie i innych. Ten, kto sam siebie okłamuje, łatwo sam siebie obrazić może. Wszak bardzo przyjemnie jest czasem obrazić się, prawda? I sam człowiek wie przecie, że nikt go nie obraził, że sam wymyślił sobie obrazę i nakłamał dla upiększenia, że przesadził, żeby obraz był lepszy, że do słów się czepia i z muchy wołu robi. Sam o tym wie, a jednak pierwszy się obraża, obraża się, aby odczuć przyjemność, aby odczuć wielką przy-jemność, i przez to dochodzi do prawdziwej wrogości... Wstańże pan, siadajże, proszę pana bardzo

— przecież to są również kłamliwe gesty...

— Święty człowieku! Pozwól mi rączkę twą ucałować — Fiodor Pawłowicz skoczył i szybko cmoknął starca w chudziutką rękę. — Otóż to właśnie, właśnie przyjemnie się obrazić. Takeś to, ojcze, dobrze powiedział, że jeszczem w życiu czegoś podobnego nie słyszał. Właśnie, ja właśnie całe życie obrażałem się dla przyjemności, dla estetyki obrażałem się, albowiem nie tylko przyjemnie, ale i pięknie jest czasem być obrażonym — o tym zapomniałeś, ojcze wielebny, że pięknie! Ja to sobie zapiszę! A kłamałem ci ja, kłamałem przez całe swoje życie, o każdej godzinie i każdego dnia.

Zaprawdę, kłamstwem jestem i ojcem kłamstwa! Zresztą, zdaje się, nie ojcem kłamstwa, gdyż stale się plączę w tekstach, lecz choćby synem kłamstwa, i to wystarczy. Tylko... aniele ty mój... o Diderocie czasem to i wolno! Diderot nie zaszkodzi, ale za to inne słowo zaszkodzi. Wielki starcze, przy sposobności, omal nie zapomniałem, a przecież postanowiłem sobie ze trzy lata temu wypytać się tu, specjalnie tu przyjechać, dowiedzieć się i zapytać — nakaż tylko Piotrowi Aleksandrowiczowi, aby nie przerywał — właśnie się zapytać: czy to prawda, ojcze wielebny, że w żywotach świętych jest opowieść o świętym cudotwórcy, którego zamęczono za wiarę, a gdy odrąbano mu głowę, wstał, podniósł swoją głowę i „ucałował oną z lubością" i długo szedł niosąc ją w ręku, i „całował z lubością". Prawda to czy nie, ojcowie czcigodni?

— Nie, nieprawda — odrzekł starzec.

— Nic podobnego nie ma w żywotach świętych. Któregoż to świętego ma pan na myśli? — zapytał ojciec bibliotekarz.

— Nie wiem który i nie mam zielonego pojęcia. Wprowadzono mnie w błąd, oszukano.

Słyszałem, a w istocie kto mi to mówił. A oto ten pan, Piotr Aleksandrowicz Miusow, ten, co za Diderota tak się rozsierdził, sam właśnie opowiadał.

— Nigdy panu tego nie opowiadałem, ja z panem w ogóle nigdy nie rozmawiam.

— Prawda, pan mi nie opowiadał, ale pan opowiadał w towarzystwie, w którym i ja byłem, ze cztery lata temu. Ja dlatego tylko wspomniałem, że tą opowieścią pocieszną zachwiał pan moją wiarę, Piotrze Aleksandrowiczu. A jakże, nie wiedział pan, nie zdawał pan sobie sprawy, a ja

Strona

37

wróciłem do domu z zachwianą wiarą i od tego właśnie czasu wiara moja jest coraz chwiejniejsza.

Tak jest, Piotrze Aleksandrowiczu, to jest pierwsza wielkiego upadku przyczyna. To już nie Diderot, łaskawco!

Fiodor Pawłowicz gorączkował się patetycznie, chociaż widać było, że i tym razem udaje. Lecz Miusow był dotknięty do żywego.

— Co za androny, wszystko to brednie i androny — mruczał gniewnie. — Ja, być może, istotnie mówiłem kiedyś... ale nie panu. Ja to sam słyszałem od kogoś. Mnie pewien Francuz w Paryżu opowiadał, że u nas podczas nabożeństw w żywotach świętych to czytają... To bardzo wykształcony człowiek, studiował szczegółowo rosyjską statystykę... i w Rosji długo bawił... Sam nie czytałem ży-wotów świętych... i czytać nie będę. I o czym się zresztą nie gwarzy przy stole! Siedzieliśmy wówczas przy obiedzie...

— Pan dobrodziej wtedy jadł obiad, a ja wtedy wiarę straciłem — przedrzeźniał Fiodor Pawłowicz.

— Co mnie obchodzi pańska wiara! — krzyknął zrazu Miusow, ale pohamował się wnet i dodał pogardliwie: — Pan bruka literalnie wszystko, czego tylko pan dotknie.

W tej chwili starzec wstał raptownie.

— Darujcie mi, panowie, że opuszczę was na kilka chwil — rzekł zwracając się do wszystkich — ale czekają mnie pątnicy, którzy wcześnie przybyli. A pan niechaj jednak nie kłamie — dodał zwracając wesołe oblicze w stronę Fiodora Pawłowicza.

— Darujcie mi, panowie, że opuszczę was na kilka chwil — rzekł zwracając się do wszystkich — ale czekają mnie pątnicy, którzy wcześnie przybyli. A pan niechaj jednak nie kłamie — dodał zwracając wesołe oblicze w stronę Fiodora Pawłowicza.

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 31-37)