• Nie Znaleziono Wyników

LIZAWIETA SMIERDIASZCZA

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 81-84)

Jedna szczególnie okoliczność wywarła głębokie wrażenie na Grzegorzu i ostatecznie utwierdziła go w wielce przykrym i obrzydliwym, uprzednio powziętym podejrzeniu. Lizawieta Smierdiaszcza była to dziewczyna bardzo małego wzrostu, ze „dwa arszyny z ogonkiem", jak z roz-czuleniem opowiadało sobie po jej śmierci wiele pobożnych staruszek w naszym mieście. Twarz jej dwudziestoletnia, zdrowa, szeroka i rumiana, nosiła piętno zupełnego zidiocenia; wyraz oczu był zastygły i nieprzyjemny, chociaż bardzo pokorny. Przez całe życie, i latem, i zimą, wałęsała się boso w koszuli ze zgrzebnego płótna. Włosy jej niemal krucze, wyjątkowo gęste, pokręcone jak wełna, tworzyły nad głową jak gdyby ogromną czapę. Zawsze były zmierzwione, powalane błotem, pełne przylepionych liści, różnego śmiecia, trocin. Lizawieta bowiem sypiała zawsze na ziemi i w błocie.

Ojcem jej był bezdomny, zrujnowany i chory mieszczanin Ilja, który od wielu lat pracował u jednego z zamożniejszych naszych mieszczan i stale zapijał się bez pamięci. Matka Lizawiety dawno już nie żyła. Zawsze chory i zgryźliwy, Ilja znęcał się nieludzko nad córką, gdy zaglądała do domu.

Lecz zdarzało się to rzadko, gdyż zwykle wałęsała się po całym mieście, uchodząc powszechnie za

„pomyleńca bożego". Gospodarz Ilji, i nawet on sam, jako też wielu litościwych obywateli naszego miasta, zwłaszcza kupców i kupcowych, próbowali już nieraz ubrać przyzwoicie Lizawietę; każdej zimy dawano jej długi kożuch i wysokie buty. Spokojnie i potulnie pozwalała się odziać i obuć, ale zaraz potem, zazwyczaj na stopniach jakiejś cerkwi, zawsze pozbywała się ofiarowanego przy-odziewku — czy to była chustka lub spódnica, kożuch czy też buty — zostawiała wszystko i odchodziła boso i w jednej koszuli, jak przedtem. Zdarzyło się pewnego razu, że ujrzał ją nowy gubernator, który przyjechał był na inspekcję do naszego miasteczka. I chociaż wyjaśniono mu, że to pomylona, poczuł się tak dotknięty w najlepszych swych uczuciach, że kazał położyć kres temu

„zgorszeniu publicznemu", jakim niezawodnie jest widok młodej dziewczyny wałęsającej się w jednej koszuli. Ale gubernator wyjechał, Lizawietą zaś przestano się zajmować. W końcu ojciec jej umarł, wskutek czego zyskała większą sympatię u dewotek, jako sierota bez ojca i matki. Można prawie powiedzieć, że Lizawieta była ulubienicą naszego miasta; nawet chłopcy nie drażnili jej i nie krzywdzili, jakkolwiek nasi chłopcy, zwłaszcza sztubacy, to ludek złośliwy. Wchodziła do obcych domów, lecz nikt jej nie wypędzał, przeciwnie, opiekowano się nią i obdarzano jałmużną. Pieniądze owszem przyjmowała, lecz każdy grosik wrzucała zaraz do garnuszka na ofiary w cerkwi albo w więzieniu. Obdarowywano ją na targu obwarzankiem lub bułką: brała i zawsze oddawała pierwszemu napotkanemu małemu dziecku, a czasem nawet jakiej z naszych najbogatszych pań,

ona

82

które zwykle przyjmowały ten podarunek nawet z radością. Żywiła się bowiem wyłącznie razowym chlebem i wodą. Przychodziła nieraz do jakiego bogato zaopatrzonego sklepu, siadała sobie gdziekolwiek i chociaż pod ręką były sterty towarów i nawet pieniądze, nikt się jej nie wystrzegał, bo wiedziano, że i brylantów nie tknie. W cerkwi bywała rzadko; sypiała zaś albo pod cerkiewnymi drzwiami, albo też, przelazłszy przez płot (a płotów w miejsce porządnych ogrodzeń jest jeszcze w naszym mieście wiele) w czyimkolwiek ogrodzie. Do domu, to znaczy do domu chlebodawców swego nieboszczyka ojca, przychodziła zwykle raz na tydzień, a zimą to nawet codziennie, lecz tylko na noc, którą spędzała zresztą albo w jakiejś sionce, albo w oborze. Dziwiono się, że potrafi znieść takie życie, ale widocznie przywykła do niego; chociaż drobnego wzrostu, budowy była niezwykle mocnej. Powiadali niektórzy, że Lizawieta prowadzi taki tryb życia z dumy, ale jak można było posądzić o dumę istotę, która nawet mówić nie umiała i tylko niekiedy poruszała językiem, dobywając głos podobny do myczenia! Otóż pewnego razu (a było to już dawno), pewnej ciepłej i jasnej nocy wrześniowej, przy pełni księżyca, podchmielona gromadka naszych lampartów, składająca się z pięciu czy sześciu zuchów, o późnej jak na nasze stosunki godzinie wracała z klubu

„bocznymi ulicami". Po obu stronach zaułka ciągnęły się płoty, ogradzające sady przyległych domów; zaułek kończył się mostkiem, przerzuconym przez naszą długą i cuchnącą kałużę, którą się nazywało czasem rzeczką. Pod płotem, śród pokrzyw i łopianów, zauważono śpiącą Lizawietę.

Podochoceni jegomoście stanęli nad nią i śmiejąc się zaczęli sypać niezupełnie cenzuralnymi dowcipami. Jednemu z paniczów strzeliło do głowy ekscentryczne i nieprawdopodobne pytanie:

„Czy mógłby ktokolwiek tak czy inaczej uznać takie zwierzątko za kobietę, choćby na przykład w obecnej chwili" itd. Wszyscy z dumną odrazą stanowczo zaprzeczyli. Tylko Fiodor Pawłowicz, który brał udział w tej eskapadzie, wyskoczył momentalnie i orzekł, że i owszem, można ją uznać za kobietę, i to nawet bardzo, że jest w tym coś szczególnie pikantnego itd., itd. Co prawda od dawna już starał się wówczas grać upatrzoną rolę błazna, ze szczególnym upodobaniem rozśmieszał młodych paniczyków, będąc na pozór z nimi poufale, ale w istocie traktowany przez nich jak prosty cham. A zdarzyło się to właśnie w tym okresie, kiedy dostał z Petersburga wiadomość o śmierci swej pierwszej żony, Adelaidy Iwanowny, i gdy z krepą na kapeluszu pił i łajdaczył się na całego, budząc nawet w niejednym rozpustniku prawdziwą odrazę. Banda hulaków, rzecz prosta, przyjęła to nieoczekiwane oświadczenie hucznym śmiechem; któryś z birbantów zaczął nawet podbechtywać Fiodora Pawłowicza, ale pozostali jeszcze gwałtowniej dawali wyraz swojemu obrzydzeniu, po czym w najlepszych humorach odeszli sobie dalej. Później Fiodor Pawłowicz przysięgał, że i on wtenczas odszedł był wraz ze wszystkimi; może tak było naprawdę, nikt jednak nie wie na pewno i nikt nigdy nie wiedział, wszelako po pięciu czy sześciu miesiącach zaczęto w mieście mówić ze szczerym i ogromnym oburzeniem, że Lizawietą chodzi w ciąży, poczęto się dopytywać i badać: kto winien, kto ją skrzywdził? I wtedy rozniosła się po całym mieście okropna pogłoska, że winowajcą jest właśnie Fiodor Pawłowicz. Kto puścił tę pogłoskę? Z owej wesołej kompanii został do tego czasu w naszym mieście tylko jeden uczestnik, i to starszy, powszechnie szanowany radca stanu, mający dom,

Strona

83

rodzinę i dorosłe córki; on by chyba o niczym nie opowiadał, gdyby nawet wiedział; pozostali birbanci rozjechali się tymczasem w różne strony. A jednak fama wciąż wskazywała wyraźnie Fiodora Pawłowicza jako sprawcę występku. Zresztą Fiodor Pawłowicz nie odpierał oskarżenia zbyt energicznie: nie uważał za stosowne odpowiadać jakimś tam kramarzom czy mieszczanom. Dumny był wówczas, a jakże, i zadawał się wyłącznie z ludźmi swojej sfery, z urzędnikami i szlachcicami, których tak rozśmieszał. Natomiast Grzegorz energicznie i stanowczo wystąpił w obronie swego pana przeciw wszystkim jego potwarcom, sprzeczał się i kłócił, i wielu przekonał: „Ona sama, gałganica, jest winna" — powtarzał z powagą — winowajcą zaś jest nikt inny, tylko Karp Bagnet (tak przezwano groźnego aresztanta, który zbiegł wówczas z gubernialnego więzienia i ukrywał się w naszym mieście). Domysł ten wydawał się prawdopodobny, Karpa pamiętano; właśnie, że w owe widne noce na schyłku lata grasował po mieście i ograbił trzech przechodniów. Wypadek ów i wszystkie komentarze nie tylko nie odwróciły powszechnej sympatii od biednej pomylonej, ale owszem, bardzo ją spotęgowały. Kupcowa Kondratiewa, bardzo bogata wdowa, wzięła ją nawet pod koniec kwietnia do siebie do domu i zamierzała zatrzymać przez czas porodu. Strzeżono jej pilnie;

ale mimo całą uwagę Lizawieta ostatniego właśnie dnia wieczorem wykradła się nagle od Kondratiewej i przedostała do ogrodu Fiodora Pawłowicza. W jaki sposób w tym stanie przelazła przez wysoki i mocny parkan, to pozostało zagadką. Jedni twierdzili, że ją „przeniesiono", inni, że ją

„przeniosło". Najprawdopodobniej wszystko to odbyło się zupełnie naturalnie: Lizawieta miała w tym wielką wprawę, nocując bowiem zwykle po cudzych ogrodach, wciąż łaziła przez płoty. I tym razem udało się jej wgramolić na parkan Fiodora Pawłowicza, wlazłszy zaś zeskoczyła do ogrodu, naturalnie ze szkodą dla zdrowia. Grzegorz, ujrzawszy ją w łaźni, pobiegł czym prędzej do Marfy Ignatiewny, która natychmiast pospieszyła z pomocą, a następnie sprowadził starą babkę, mieszczankę, mieszkającą właśnie w pobliżu. Dziecko odratowano, lecz Lizawieta skonała nad ranem. Grzegorz wziął noworodka, zaniósł do domu, następnie położył żonie na kolanach: „Boża sierota to dziecko wszystkich ludzi, a nasze przede wszystkim. Nieboszczyk nasz zesłał go, a zrodzon on z syna czarciego i ze sprawiedliwej. Karm go i łzy swoje otrzyj." Tak więc Marfa Ignatiewna wychowała dzieciaka. Na chrzcie świętym dano mu imię Paweł, zaś z ojca wszyscy poczęli go nazywać Fiodorowiczem. Fiodor Pawłowicz nie przeciwstawił się temu i nawet uznał to za niezły żart, chociaż stanowczo wypierał się ojcostwa. W mieście chwalono go, że przyjął podrzutka do domu. Później Fiodor Pawłowicz wymyślił dla chłopca nazwisko: nazwał go Smierdiakowem z powodu przezwiska, które nosiła matka chłopca Lizawieta Smierdiaszcza. Ów właśnie Smierdiakow wyrósł na drugiego służącego Fiodora Pawłowicza i mieszkał na początku naszego opowiadania w oficynie, razem ze starym Grzegorzem i Marią. Pełnił przecież obowiązki kucharza. Warto by i o nim szczegółowo pomówić, ale przykro mi tak długo zaprzątać uwagę czytelnika zwykłymi lokajami, wracam więc do rzeczy tusząc, iż rzecz o Smierdiakowie sama wyjdzie w dalszym toku opowieści.

ona

84

III

W dokumencie Bracia Karamazow (Stron 81-84)