• Nie Znaleziono Wyników

życzy redakcja

W dokumencie Zwrot, R. 40 (1988), Nry 1-12 (Stron 181-190)

„Z w ro tu “

A

fot. JAN BYRTUS

DO „RYJOLKI“

NA OBROKI...

(WSPOMNIENIE Z RACJI WYBURZENIA BUDYNKU ORŁOWSKIEGO GIMNAZJUM)

Już w latach chłopięcych zasłyszałem, że w Orlowej — na Obrokach je st polskie gimnazjum i że ta szkoła mieści się w biało-czerwonym gmachu. Sam wyraz gimnazjum byl dla mnie wówczas czczym pojęciem, określającym jedynie budynek szkolny. Biało-czerwony gmach majaczy! mi się w kolorach śnieżnobiałego wapna i czerwieni o cynobrowo-ceglastym odcie­

niu. Nie śniło mi się wtedy, że do ,,gimpla“ (tak mówiono) będą uczęszczał; lecz matka posta­

nowiła (ojciec byl w niewoli) posiać mnie ,,do szkół". W tym czasie powzięta przez rodziców decyzja byia niepodważalna.

Pierwsze wrażenie było zgoła przyziemne — jedna połowa gmachu (jednopiętrowa) z gołych cegieł, druga o piętro wyższa ze zwyczajnym otynkowaniem koloru murarskiej zapra­

wy. Moja chłopięca wizja okazała się co do kolorytu zbyt zuchwałą fantazją.

Izby szkolne w części czerwonej były ogrzewane piecami fajansowymi (kachloczami, cugo- czami), w nowszej zainstalowano centralne ogrzewanie, a kaloryfery nazywaliśmy „baranami“ . Wewnątrz obydwie części były połączone długimi skąpo oświetlonymi korytarzami, gdzie po obu stronach wmontowane były niezliczone szeregi wieszaków. Korytarze spełniały bowiem rolę szatni. Liczba uczniów przekraczała 300.

Zaraz w pierwszych miesiącach zaznajomiłem się z oficjalną nazwą zakładu: Polskie Gim­

nazjum Realne im. Juliusza Słowackiego w Orłowej, z rozkładem budynku, z przeznaczeniem i użytkowością pomieszczeń i innymi niezbędnymi faktami. I nie tylko. Z dziwną łatwością przyswoiłem sobie wiele wyrazów z gimplowskiego żargonu, właściwego tej właśnie uczelni, gdzie uczniowie-studenci odznaczali się nie tylko pilnością i ślęczeniem nad podręcznikami, ale pełni młodzieńczej werwy w różny sposób znajdywali ujście dla swych nierzadko zwariowa­

nych pomysłów. Stąd tłumaczy się nazwanie akcesoriów życia i określanie zjawisk w otoczeniu swoistymi chyba nigdzie indziej niespotykanymi wyrazidłami.

Był więc „Dyrda“ i bodaj ważniejszy „Tyrcek“ , które przed każdym mającym nastąpić nie­

zwykłym wydarzeniem krążył od klasy do klasy z „kancynołem“ , z którego uczący odczytywał zarządzenia dyrekcji i inne komunikaty.

Gmach gimnazjum byt dwukrotnie dobudowywany. Zdjęcie przedstawia ,,ryjolkę“ w okresie uczęszczania do niej autora wspomnień

Do każdego uczącego, ledwo pojawił się w zakładzie, przylepiano przezwisko, oczywiście bardzo dosadne, które się przyjęło i przylegało do postaci i charakteru „belfra" jak dobrze skrojony garnitur od Welszara (znanego w sąsiedztwie krawca).

Każdy gimplowski fuks najpierw nauczył się rozumieć wyraz „dw ója“ , co oznaczało najgor­

szy stopień przy klasyfikowaniu egzaminu. Takie zdarzenie było pospolite, gdyż belfrzy byli wy­

magający, a uczeń, bywało, odpowiedź „z rył“ . W jednym pechowym dniu zrył np. z łaciny i fi­

zyki. Wynikł z tego neologizm „ryjołka“ na Obrokach, i słyszało się nieraz: „W ryjołce trzeba się systematycznie przygotowywać z każdego przedmiotu, nawet z matematyczności i języka wykreślnego.“

Do niedawna gmach gimnazjum, ceniona ostoja młodzieży żądnej wiedzy, zakład, który wy­

chowankowie chętnie by uhonorowali nazwą „Alm a Mater“ , gdyż faktycznie spełniał podobną rolę — dziś nie istnieje. „Już w gruzach legły .. .“ .

Zburzono jego mury, a na placu leżą mierziące usypiska gruzu i tynku. Ślad materialny udało się zatrzeć do cna, lecz w pamięci wychowanków tego zakładu jest głęboko zakodowany. Ta orłowska „nasza Alma Mater“ wychowała i wykształciła wiele osobistości, które stanęły na wy­

sokich szczeblach hierarchii społecznej i narodowej. Przy każdej nadarzającej się okazji pod­

kreślali oni, że podstawą do zyskania wyróżniającego się stanowiska była nauka i wychowanie zdobyte w zakładzie na Obrokach. W szeregach pracowników społecznych w naszym regionie jest przeważająca część osób, którzy w murach gimnazjalnych czerpali zawiązki wiedzy potrzebnej do wykonywania swego powołania, ale również do pracy pozazawodowej.

Odległość gimnazjum od mojego domu wyrażała się godziną i pół drogi. Drogę tę

[ 1 3 ]

było też można pokonać w pięć kwadransów przy wielkim pośpiechu, ale też można ją przebyć z przekroczeniem dwu godzin.

Przyznam się, że zazdrościłem kolegom, którzy mieli „gim pel“ pod nosem lub mieszkali w bursie Macierzy Szkolnej, albo też w pobliżu, bądź wreszcie mogli korzystać z kolei czy tramwaju.

Sto pociech, że było nas sporo. Zaś niektórzy dochodzili, jak np. Leopold N., aż z Żywocie.

Jego droga była dwa razy dłuższa. Ileż to godzin zmitrężyli dochodzący, gdy tymczasem szczęśliwsi mogli spokojnie ten czas poświęcić przygotowaniom i wypracowaniom domowym lub oddawać się godziwej rozrywce.

Droga na Obroki skracała się w miarę poznawania otoczenia, nabywania praktyki w chodze­

niu na przełaj; oczywiście niemałą rolę odgrywało przyzwyczajenie a także zawiązywanie przy­

jaźni — to wszystko dziwnie skracało drogę i przeobrażało ją w codzienną obowiązkową prze­

chadzkę. Jednakże w dnie niesprzyjającej aury droga dla mnie stawała się nader uciążliwa. Do tego przyczyniało się ubóstwo zaopatrzenia w stosowną odzież i obuwie. Nie miałem ubrań na zmianę, butów jedyna para, zamiast płaszcza początkowo licha peleryna wykombinowana z dwu starych matczynych sukien, później płaszcz z mizerniutką podszewką. Nie miałem sza­

la, rękawic. Stos książek noszony pod pachą upięty był rzemykiem.

Gdy nastały dnie słotne, wietrzne lub mroźne, trzeba było brodzić w błotnistej drodze, twarz odwracać od dokuczliwego wiatru, torować przejście w zawiejach śnieżnych. W klasie (nie za­

wsze dostatecznie ogrzanej) siedziało się w przemoczonych buciskach, mokrych ziębiących nogawkach, a marny płaszcz nie zdążył wyschnąć i po nauce trza było wciągać na barki ten ciężar, aby nadal jako tako chronił od mżawki w dnie szarugi. Zimno i mrozy nie przysparzały przyjemności.

W słoneczne dni było weselej. Tworzyły się grupki, a drogę skracano sobie w różny sposób.

Starsi koledzy trzymali się Wincka P., który zaciskając w jednej ręce książki i kajety, w drugiej dzierżył otwarty podręcznik i w raźnym marszu powtarzał zadaną lekcję. Klasowi koledzy uważnie słuchali, a my malcy drobnymi kroczkami ledwośmy nadążali.

W drodze powrotnej grupki rozpadały się, ponieważ nauka w różnych klasach kończyła się o różnej porze.

Powracając wspomnieniami w tamte czasy sprzed niemal 70 lat, nie chce się wierzyć, że w takich warunkach młode organizmy przetrwały i przebrnęły przez najgorsze barykady, jakie zgotowało nie usłane na różach życie młodzieży z robociarskich rodzin albo sierot. Prze­

minęło . . .

Kiedy obserwujemy dzisiejszą młodzież szkół średnich, cieszy nas, że obecna generacja, poubierana jak dorastające hrabiątka, posiada więcej ubrań i niejedną parę obuwia. Nikt nie pokonuje kilometrów ,,na piechty“ . Autobusy podwożą niemal pod bramę szkoły. Nie za­

zdrościmy dobrobytu, przeciwnie — pałamy serdeczną życzliwością.

Niech młodzieży wiedzie się dobrze i coraz lepiej. Niechaj się tylko rzetelnie uczy, aby była pociechą starszych a dla społeczeństwa wyrosła generacja światłych, oddanych sprawie oby­

wateli, kontynuujących zaangażowanie społeczne wychowanków gimnazjum na orłowskich Obrokach.

ADOLF SZURMAN

DOM

im.JANAKUBISZA?

Chyba każdy, kto przybył nad Olzę na zaproszenie któregoś z Kół czy wprost Zarządu Głównego PZKO, oceniając osiągnięcia Związku z największym podziwem mówił przede wszystkim o naszych domach, o świetlicach. Wybudowano czy zrekonstruowano je już przecież w prawie trzydziestu Kołach, a tyle samo Kół przystosowało do własnych potrzeb sale w budynkach, należących do innych organizacji. Członkowie Związku przepracowali przy ich budowie ogółem już ponad milion godzin w czynie społecznym. Jak pamiętamy, wszystko zaczęło się w 1965 roku, kiedy po raz pierwszy opublikowano hasło „Dwa­

dzieścia świetlic na dwudziestolecie“ . Właśnie w roku dwudziestolecia Związku otwarty został uroczyście pierwszy zbudowany od podstaw nowy Dom PZKO w Trzanowicach — obchodził więc w zeszłym roku dwudziestolecie swojego działania.

Wróciłem do tych faktów nieprzypadkowo:

wspomniany trzanowicki dom mijałem bo­

wiem (a trwało w nim właśnie zebranie spra­

wozdawcze) w niedzielę 17 stycznia, jadąc na inne podobne zebranie do centrum obwo­

du, do Gnojnika. Chciałem w ten sposób spłacić pewien dług, pisaliśmy bowiem na łamach „Zwrotu“ chyba o wszystkich nowych siedzibach, a otwarcie nowego Domu PZKO w Gnojniku pominęliśmy. Wynikało to co prawda z ferworu, jaki w działalności związ­

kowej panował na początku października zeszłego roku, a więc przed XV Zjazdem PZKO, a Dom otwierano właśnie w tym cza­

sie, niemniej dług pozostał. Uzgodniłem więc z prezesem Koła Janem Buławą, że przyjadę przy najbliższej okazji. Taka nadarzyła się w ciepły (taka to była zima) styczniowy dzień.

Przybyłem na miejsce wcześniej, by zdążyć zrobić zdjęcia budynku, zanim zniknie

słońce; niestety, chmury wyprzedziły mnie, w dodatku okazało się, że obiekt moich zain­

teresowań fotograficznych jest dość trudny do ujęcia. Budynek jest wysoki, robi wrażenie szczupłego, podkreślają ten efekt nieduże okna. Od strony ulicy płot skutecznie unie­

możliwia ciekawsze ujęcia, z drugiej strony płynie strumyk — Młynka. Nic dziwnego, wszak obecny Dom PZKO to dawny, od lat nie wykorzystywany młyn, stąd też jego dość niezwykła sylwetka. Na drugim brzegu stru­

myka mały ogródek, w nim drewniana chata

— jak z bajki albo raczej z opowiadań na­

szych przodków. Aż marzy się dołączenie całego tego zakątka do dawnego młyna i u- tworzenie jakiegoś mini-skansenu.

Członkowie PZKO w Gnojniku mieli od roku 1964 do dyspozycji wynajętą salkę w budyn­

ku obok dworca kolejowego. Pokój o rozmia­

rach 4 X 8 metrów bez wody, bez ubikacji, [ 1 5 ]

nie nadawał się zbytnio do pracy społecznej, ale uważano wówczas, że dobre i to. Odkąd jednak władze miejscowe postanowiły prze­

znaczyć obiekt na cele bardziej potrzebne (restaurację dworcową), sytuacja stała się trudna. Spotykano się w domach prywatnych i w szkole, wiadomo jednak było, że na dłuższą metę tak działać nie można. W 1982 roku powstała idea zrekonstruowania i przy­

stosowania do potrzeb Koła starego młyna, który też wkrótce Państwowe Gospodarstwo Rolne Gnojnik przekazało na własność związkowcom. Co więcej — rolnicy nieraz jeszcze przyszli z pomocą w trakcie budo­

wy, podobnie jak tradycyjny opiekun takich inwestycji — trzyniecka huta. Ludzie przy­

chodzili licznie, jak dziś podkreślają, działo

rownik Eugeniusz Filipek, któremu dzielnie sekundował jego zastępca Paweł Pieter. Na odnotowanie zasługują również nazwiska in­

nych budowniczych, jak np. Gustawa Kwacz- ka, Zbigniewa Kowalczyka, prezesa Jana Bu­

ławy czy siedemdziesięciosześcioletniego Michała Witosa. Nie zabrakło oczywiście ko­

biet, a zwłaszcza niezmordowanej Marii Cieślar. W budowie pomagali również nie- członkowie Związku oraz sąsiedzi z Kół w bi­

gotce Kameralnej, Śmiłowicach, Trzycieżu.

Dzięki usilnej działalności stary młyn zmie­

nił swój wygląd, a kto widział kiedyś wnętrze takiego obiektu wie, że to sprawa niełatwa zamienić je na świetlicę, służącą kulturze. Na początek podjęto — ze względu na układ bu­

dynku — dość nietypową decyzję, by dla po­

trzeb Koła rekonstruować przede wszyst­

kim .. . piętro, wykorzystując na razie tylko część miejsca na parterze dla pomieszczeń socjalnych. Prawdziwa świetlica znajduje się więc prawie pod dachem — ma rozmiary 6 X11 metrów, uzupełnia ją kuchnia i ob­

szerny korytarz, służący zarazem jako szat­

nia. Już w trakcie zebrania, na które się wy­ został 4 października 1987 roku (nieoficjalnie już dużo wcześniej rozwijała się tu działal­

ność). Wówczas nowy obiekt przeszedł prawdziwą próbę sił — członkowie jeszcze dziś z nutką nostalgii wspominają ten dzień, marząc o tym, by udało się znowu sprowa­

dzić tu takie tłumy. Występował wówczas ob­

wodowy chór „G odulan“ , byli „Andrusi“ ze Skrzeczenia, pod kierownictwem nauczyciela Władysława Młynka własny program przed­

stawiły dzieci szkolne.

Styczniowe zebranie sprawozdawcze za­

mykało niejako ważny etap w działalności Koła. Jego kulminacją było oczywiście otwar­

cie własnego Domu, chyba najbardziej na południe wysuniętego obiektu związkowego, tuż na granicy terenów, jakie swoją działal­

nością obejmuje PZKO. Tym samym trzeba większą uwagę poświęcić „drugiej stronie medalu“ — zaistniały bowiem co prawda wa­

runki do pracy kulturalno-oświatowej, sama jednak się nie rozwinie. Kto wie, czy to zada­

nie nie jest jeszcze trudniejsze. Punktem wyjściowym do omawiania planów była oczy­

wiście ocena dotychczasowych wyników:

w zeszłym roku pezetkaowcy z Gnojnika zor­

ganizowali turniej sportowy w grze w kręgle, wybrali własną „najszykowniejszą“ , urządzili wycieczkę do Kromierzyża, w nowym Domu pod kierownictwem nowego dyrygenta inż.

Ireny Krzyżanek odbywał próby chór „G odu­

lan“ , młodzież organizowała dyskoteki (obec­

nych było prawie siedemdziesiąt osób!).

Koło widoczne było na Festiwalu PZKO w po­

chodzie, miało też własne stoisko. Podobne imprezy zaplanowano na rok bieżący, ponad­

to członkowie postawili przed sobą jednak również bardziej wymagające zadania. Prze­

de wszystkim chodzi im o reaktywowanie Ze­

społu Kobiet — istnieje przecież w Kole liczne grono aktywnych pań, chodzi tylko o zorgani­

zowanie ich działalności. Podobnie jest z młodzieżą: spotyka się na dyskotekach, [ ]

IV trakcie zebrania sprawozdawczego odznaczenia zasłużonym działaczom Kola w Gnojniku przekazali przedstawiciel ZG PZKO Eugeniusz Hyrnik oraz prezes Kola Jan Buława często widać ją przy grach sportowych, trze­

ba więc tę spontaniczną działalność ująć w ramy organizacyjne. Członkowie przewi­

dują też lepsze wykorzystanie Domu do ce­

lów nazwijmy je umownie „usługowych“ — tu przecież można z powodzeniem urządzać imprezy rodzinne, jubileusze, spotkania kla­

sowe itp.

W trakcie zebrania przedstawiono jeszcze jedną inicjatywę: zaproponowano, by w roku 1988, w którym przypada 140. rocznica uro­

dzin Jana Kubisza, nadać gnojnickiemu Do­

mowi PZKO jego imię, zaś całą sprawę prze­

prowadzić w trakcie specjalnie w tym celu

zorganizowanej imprezy kulturalnej, która może w przyszłości w formie „Dnia Jana Ku­

bisza“ stałaby się tradycją kto wie, czy nie obwodową. Pomysł na pewno zasługujący na poparcie.

Tymi słowami można by zakończyć relację z zebrania sprawozdawczego MK PZKO Gnojnik, jakie odbyło się po raz pierwszy w historii tego Koła w nowo otwartym Domu PZKO. Pozostaje tylko powiedzieć jedno — iż to wszystko wykonało i zamierza wykonać Koło, liczące obecnie 121 członków. Trzyma­

my kciuki!

PIOTR PRZECZEK

fot. PIOTR PRZECZEK [ 1 7 ]

M M C LJ

BAL ŚLĄSKI W MISTRZOWICACH

W sobotę 23 stycznia w sali restauracji „Na Fibakówce"

odbył się „Bal Śląski", trady­

cyjnie organizowany przez MK PZKO w Czeskim Cieszy­

nie - Mistrzowicach. Do tańca przygrywała orkiestra OPUS Domu Kultury HT im. WSRP pod kierownictwem Henryka Sumery (zdjęcie w środku), 3-osobowa kapela zespołu ta­

necznego z Błędowic oraz du­

et (skrzypce — akordeon) złożony z prezesa Koła dr. Da­

niela Kadłubca i dyrektora T e­

atru Cieszyńskiego dr. Józefa W ierzgonia (na zdjęciu w pra­

wym rogu u dołu). Bal zagajo­

no polonezem w wykonaniu zespołu tanecznego „Błędo­

wice" (po lewej stronie w środku), wystąpił również zespół taneczny z Suchej Górnej „Suszanie", działający pod kierownictwem Janiny Rzyman. Bal nie zasługiwałby na swoją nazwę, gdyby nie bawiono się również na ludo­

wo. Licznie zebrane grono sympatyków tej imprezy, miłośników folkloru cie­

szyńskiego i dobrej zabawy, tańczyło ludowe tańce śląskie i śpiewało nasze swojskie pieśni. Były również horosko­

py śląskie opracowane przez prezesa Koła, szefa Sekcji Folklorystycznej. Na balu w y­

brano „najszykowniejszą"

z uczestniczek.

fot. FRANCISZEK BALON

W dokumencie Zwrot, R. 40 (1988), Nry 1-12 (Stron 181-190)