„Z w ro tu “
A
fot. JAN BYRTUS
DO „RYJOLKI“
NA OBROKI...
(WSPOMNIENIE Z RACJI WYBURZENIA BUDYNKU ORŁOWSKIEGO GIMNAZJUM)
Już w latach chłopięcych zasłyszałem, że w Orlowej — na Obrokach je st polskie gimnazjum i że ta szkoła mieści się w biało-czerwonym gmachu. Sam wyraz gimnazjum byl dla mnie wówczas czczym pojęciem, określającym jedynie budynek szkolny. Biało-czerwony gmach majaczy! mi się w kolorach śnieżnobiałego wapna i czerwieni o cynobrowo-ceglastym odcie
niu. Nie śniło mi się wtedy, że do ,,gimpla“ (tak mówiono) będą uczęszczał; lecz matka posta
nowiła (ojciec byl w niewoli) posiać mnie ,,do szkół". W tym czasie powzięta przez rodziców decyzja byia niepodważalna.
Pierwsze wrażenie było zgoła przyziemne — jedna połowa gmachu (jednopiętrowa) z gołych cegieł, druga o piętro wyższa ze zwyczajnym otynkowaniem koloru murarskiej zapra
wy. Moja chłopięca wizja okazała się co do kolorytu zbyt zuchwałą fantazją.
Izby szkolne w części czerwonej były ogrzewane piecami fajansowymi (kachloczami, cugo- czami), w nowszej zainstalowano centralne ogrzewanie, a kaloryfery nazywaliśmy „baranami“ . Wewnątrz obydwie części były połączone długimi skąpo oświetlonymi korytarzami, gdzie po obu stronach wmontowane były niezliczone szeregi wieszaków. Korytarze spełniały bowiem rolę szatni. Liczba uczniów przekraczała 300.
Zaraz w pierwszych miesiącach zaznajomiłem się z oficjalną nazwą zakładu: Polskie Gim
nazjum Realne im. Juliusza Słowackiego w Orłowej, z rozkładem budynku, z przeznaczeniem i użytkowością pomieszczeń i innymi niezbędnymi faktami. I nie tylko. Z dziwną łatwością przyswoiłem sobie wiele wyrazów z gimplowskiego żargonu, właściwego tej właśnie uczelni, gdzie uczniowie-studenci odznaczali się nie tylko pilnością i ślęczeniem nad podręcznikami, ale pełni młodzieńczej werwy w różny sposób znajdywali ujście dla swych nierzadko zwariowa
nych pomysłów. Stąd tłumaczy się nazwanie akcesoriów życia i określanie zjawisk w otoczeniu swoistymi chyba nigdzie indziej niespotykanymi wyrazidłami.
Był więc „Dyrda“ i bodaj ważniejszy „Tyrcek“ , które przed każdym mającym nastąpić nie
zwykłym wydarzeniem krążył od klasy do klasy z „kancynołem“ , z którego uczący odczytywał zarządzenia dyrekcji i inne komunikaty.
Gmach gimnazjum byt dwukrotnie dobudowywany. Zdjęcie przedstawia ,,ryjolkę“ w okresie uczęszczania do niej autora wspomnień
Do każdego uczącego, ledwo pojawił się w zakładzie, przylepiano przezwisko, oczywiście bardzo dosadne, które się przyjęło i przylegało do postaci i charakteru „belfra" jak dobrze skrojony garnitur od Welszara (znanego w sąsiedztwie krawca).
Każdy gimplowski fuks najpierw nauczył się rozumieć wyraz „dw ója“ , co oznaczało najgor
szy stopień przy klasyfikowaniu egzaminu. Takie zdarzenie było pospolite, gdyż belfrzy byli wy
magający, a uczeń, bywało, odpowiedź „z rył“ . W jednym pechowym dniu zrył np. z łaciny i fi
zyki. Wynikł z tego neologizm „ryjołka“ na Obrokach, i słyszało się nieraz: „W ryjołce trzeba się systematycznie przygotowywać z każdego przedmiotu, nawet z matematyczności i języka wykreślnego.“
Do niedawna gmach gimnazjum, ceniona ostoja młodzieży żądnej wiedzy, zakład, który wy
chowankowie chętnie by uhonorowali nazwą „Alm a Mater“ , gdyż faktycznie spełniał podobną rolę — dziś nie istnieje. „Już w gruzach legły .. .“ .
Zburzono jego mury, a na placu leżą mierziące usypiska gruzu i tynku. Ślad materialny udało się zatrzeć do cna, lecz w pamięci wychowanków tego zakładu jest głęboko zakodowany. Ta orłowska „nasza Alma Mater“ wychowała i wykształciła wiele osobistości, które stanęły na wy
sokich szczeblach hierarchii społecznej i narodowej. Przy każdej nadarzającej się okazji pod
kreślali oni, że podstawą do zyskania wyróżniającego się stanowiska była nauka i wychowanie zdobyte w zakładzie na Obrokach. W szeregach pracowników społecznych w naszym regionie jest przeważająca część osób, którzy w murach gimnazjalnych czerpali zawiązki wiedzy potrzebnej do wykonywania swego powołania, ale również do pracy pozazawodowej.
Odległość gimnazjum od mojego domu wyrażała się godziną i pół drogi. Drogę tę
[ 1 3 ]
było też można pokonać w pięć kwadransów przy wielkim pośpiechu, ale też można ją przebyć z przekroczeniem dwu godzin.
Przyznam się, że zazdrościłem kolegom, którzy mieli „gim pel“ pod nosem lub mieszkali w bursie Macierzy Szkolnej, albo też w pobliżu, bądź wreszcie mogli korzystać z kolei czy tramwaju.
Sto pociech, że było nas sporo. Zaś niektórzy dochodzili, jak np. Leopold N., aż z Żywocie.
Jego droga była dwa razy dłuższa. Ileż to godzin zmitrężyli dochodzący, gdy tymczasem szczęśliwsi mogli spokojnie ten czas poświęcić przygotowaniom i wypracowaniom domowym lub oddawać się godziwej rozrywce.
Droga na Obroki skracała się w miarę poznawania otoczenia, nabywania praktyki w chodze
niu na przełaj; oczywiście niemałą rolę odgrywało przyzwyczajenie a także zawiązywanie przy
jaźni — to wszystko dziwnie skracało drogę i przeobrażało ją w codzienną obowiązkową prze
chadzkę. Jednakże w dnie niesprzyjającej aury droga dla mnie stawała się nader uciążliwa. Do tego przyczyniało się ubóstwo zaopatrzenia w stosowną odzież i obuwie. Nie miałem ubrań na zmianę, butów jedyna para, zamiast płaszcza początkowo licha peleryna wykombinowana z dwu starych matczynych sukien, później płaszcz z mizerniutką podszewką. Nie miałem sza
la, rękawic. Stos książek noszony pod pachą upięty był rzemykiem.
Gdy nastały dnie słotne, wietrzne lub mroźne, trzeba było brodzić w błotnistej drodze, twarz odwracać od dokuczliwego wiatru, torować przejście w zawiejach śnieżnych. W klasie (nie za
wsze dostatecznie ogrzanej) siedziało się w przemoczonych buciskach, mokrych ziębiących nogawkach, a marny płaszcz nie zdążył wyschnąć i po nauce trza było wciągać na barki ten ciężar, aby nadal jako tako chronił od mżawki w dnie szarugi. Zimno i mrozy nie przysparzały przyjemności.
W słoneczne dni było weselej. Tworzyły się grupki, a drogę skracano sobie w różny sposób.
Starsi koledzy trzymali się Wincka P., który zaciskając w jednej ręce książki i kajety, w drugiej dzierżył otwarty podręcznik i w raźnym marszu powtarzał zadaną lekcję. Klasowi koledzy uważnie słuchali, a my malcy drobnymi kroczkami ledwośmy nadążali.
W drodze powrotnej grupki rozpadały się, ponieważ nauka w różnych klasach kończyła się o różnej porze.
Powracając wspomnieniami w tamte czasy sprzed niemal 70 lat, nie chce się wierzyć, że w takich warunkach młode organizmy przetrwały i przebrnęły przez najgorsze barykady, jakie zgotowało nie usłane na różach życie młodzieży z robociarskich rodzin albo sierot. Prze
minęło . . .
Kiedy obserwujemy dzisiejszą młodzież szkół średnich, cieszy nas, że obecna generacja, poubierana jak dorastające hrabiątka, posiada więcej ubrań i niejedną parę obuwia. Nikt nie pokonuje kilometrów ,,na piechty“ . Autobusy podwożą niemal pod bramę szkoły. Nie za
zdrościmy dobrobytu, przeciwnie — pałamy serdeczną życzliwością.
Niech młodzieży wiedzie się dobrze i coraz lepiej. Niechaj się tylko rzetelnie uczy, aby była pociechą starszych a dla społeczeństwa wyrosła generacja światłych, oddanych sprawie oby
wateli, kontynuujących zaangażowanie społeczne wychowanków gimnazjum na orłowskich Obrokach.
ADOLF SZURMAN
DOM
im.JANAKUBISZA?
Chyba każdy, kto przybył nad Olzę na zaproszenie któregoś z Kół czy wprost Zarządu Głównego PZKO, oceniając osiągnięcia Związku z największym podziwem mówił przede wszystkim o naszych domach, o świetlicach. Wybudowano czy zrekonstruowano je już przecież w prawie trzydziestu Kołach, a tyle samo Kół przystosowało do własnych potrzeb sale w budynkach, należących do innych organizacji. Członkowie Związku przepracowali przy ich budowie ogółem już ponad milion godzin w czynie społecznym. Jak pamiętamy, wszystko zaczęło się w 1965 roku, kiedy po raz pierwszy opublikowano hasło „Dwa
dzieścia świetlic na dwudziestolecie“ . Właśnie w roku dwudziestolecia Związku otwarty został uroczyście pierwszy zbudowany od podstaw nowy Dom PZKO w Trzanowicach — obchodził więc w zeszłym roku dwudziestolecie swojego działania.
Wróciłem do tych faktów nieprzypadkowo:
wspomniany trzanowicki dom mijałem bo
wiem (a trwało w nim właśnie zebranie spra
wozdawcze) w niedzielę 17 stycznia, jadąc na inne podobne zebranie do centrum obwo
du, do Gnojnika. Chciałem w ten sposób spłacić pewien dług, pisaliśmy bowiem na łamach „Zwrotu“ chyba o wszystkich nowych siedzibach, a otwarcie nowego Domu PZKO w Gnojniku pominęliśmy. Wynikało to co prawda z ferworu, jaki w działalności związ
kowej panował na początku października zeszłego roku, a więc przed XV Zjazdem PZKO, a Dom otwierano właśnie w tym cza
sie, niemniej dług pozostał. Uzgodniłem więc z prezesem Koła Janem Buławą, że przyjadę przy najbliższej okazji. Taka nadarzyła się w ciepły (taka to była zima) styczniowy dzień.
Przybyłem na miejsce wcześniej, by zdążyć zrobić zdjęcia budynku, zanim zniknie
słońce; niestety, chmury wyprzedziły mnie, w dodatku okazało się, że obiekt moich zain
teresowań fotograficznych jest dość trudny do ujęcia. Budynek jest wysoki, robi wrażenie szczupłego, podkreślają ten efekt nieduże okna. Od strony ulicy płot skutecznie unie
możliwia ciekawsze ujęcia, z drugiej strony płynie strumyk — Młynka. Nic dziwnego, wszak obecny Dom PZKO to dawny, od lat nie wykorzystywany młyn, stąd też jego dość niezwykła sylwetka. Na drugim brzegu stru
myka mały ogródek, w nim drewniana chata
— jak z bajki albo raczej z opowiadań na
szych przodków. Aż marzy się dołączenie całego tego zakątka do dawnego młyna i u- tworzenie jakiegoś mini-skansenu.
Członkowie PZKO w Gnojniku mieli od roku 1964 do dyspozycji wynajętą salkę w budyn
ku obok dworca kolejowego. Pokój o rozmia
rach 4 X 8 metrów bez wody, bez ubikacji, [ 1 5 ]
nie nadawał się zbytnio do pracy społecznej, ale uważano wówczas, że dobre i to. Odkąd jednak władze miejscowe postanowiły prze
znaczyć obiekt na cele bardziej potrzebne (restaurację dworcową), sytuacja stała się trudna. Spotykano się w domach prywatnych i w szkole, wiadomo jednak było, że na dłuższą metę tak działać nie można. W 1982 roku powstała idea zrekonstruowania i przy
stosowania do potrzeb Koła starego młyna, który też wkrótce Państwowe Gospodarstwo Rolne Gnojnik przekazało na własność związkowcom. Co więcej — rolnicy nieraz jeszcze przyszli z pomocą w trakcie budo
wy, podobnie jak tradycyjny opiekun takich inwestycji — trzyniecka huta. Ludzie przy
chodzili licznie, jak dziś podkreślają, działo
rownik Eugeniusz Filipek, któremu dzielnie sekundował jego zastępca Paweł Pieter. Na odnotowanie zasługują również nazwiska in
nych budowniczych, jak np. Gustawa Kwacz- ka, Zbigniewa Kowalczyka, prezesa Jana Bu
ławy czy siedemdziesięciosześcioletniego Michała Witosa. Nie zabrakło oczywiście ko
biet, a zwłaszcza niezmordowanej Marii Cieślar. W budowie pomagali również nie- członkowie Związku oraz sąsiedzi z Kół w bi
gotce Kameralnej, Śmiłowicach, Trzycieżu.
Dzięki usilnej działalności stary młyn zmie
nił swój wygląd, a kto widział kiedyś wnętrze takiego obiektu wie, że to sprawa niełatwa zamienić je na świetlicę, służącą kulturze. Na początek podjęto — ze względu na układ bu
dynku — dość nietypową decyzję, by dla po
trzeb Koła rekonstruować przede wszyst
kim .. . piętro, wykorzystując na razie tylko część miejsca na parterze dla pomieszczeń socjalnych. Prawdziwa świetlica znajduje się więc prawie pod dachem — ma rozmiary 6 X11 metrów, uzupełnia ją kuchnia i ob
szerny korytarz, służący zarazem jako szat
nia. Już w trakcie zebrania, na które się wy został 4 października 1987 roku (nieoficjalnie już dużo wcześniej rozwijała się tu działal
ność). Wówczas nowy obiekt przeszedł prawdziwą próbę sił — członkowie jeszcze dziś z nutką nostalgii wspominają ten dzień, marząc o tym, by udało się znowu sprowa
dzić tu takie tłumy. Występował wówczas ob
wodowy chór „G odulan“ , byli „Andrusi“ ze Skrzeczenia, pod kierownictwem nauczyciela Władysława Młynka własny program przed
stawiły dzieci szkolne.
Styczniowe zebranie sprawozdawcze za
mykało niejako ważny etap w działalności Koła. Jego kulminacją było oczywiście otwar
cie własnego Domu, chyba najbardziej na południe wysuniętego obiektu związkowego, tuż na granicy terenów, jakie swoją działal
nością obejmuje PZKO. Tym samym trzeba większą uwagę poświęcić „drugiej stronie medalu“ — zaistniały bowiem co prawda wa
runki do pracy kulturalno-oświatowej, sama jednak się nie rozwinie. Kto wie, czy to zada
nie nie jest jeszcze trudniejsze. Punktem wyjściowym do omawiania planów była oczy
wiście ocena dotychczasowych wyników:
w zeszłym roku pezetkaowcy z Gnojnika zor
ganizowali turniej sportowy w grze w kręgle, wybrali własną „najszykowniejszą“ , urządzili wycieczkę do Kromierzyża, w nowym Domu pod kierownictwem nowego dyrygenta inż.
Ireny Krzyżanek odbywał próby chór „G odu
lan“ , młodzież organizowała dyskoteki (obec
nych było prawie siedemdziesiąt osób!).
Koło widoczne było na Festiwalu PZKO w po
chodzie, miało też własne stoisko. Podobne imprezy zaplanowano na rok bieżący, ponad
to członkowie postawili przed sobą jednak również bardziej wymagające zadania. Prze
de wszystkim chodzi im o reaktywowanie Ze
społu Kobiet — istnieje przecież w Kole liczne grono aktywnych pań, chodzi tylko o zorgani
zowanie ich działalności. Podobnie jest z młodzieżą: spotyka się na dyskotekach, [ ]
IV trakcie zebrania sprawozdawczego odznaczenia zasłużonym działaczom Kola w Gnojniku przekazali przedstawiciel ZG PZKO Eugeniusz Hyrnik oraz prezes Kola Jan Buława często widać ją przy grach sportowych, trze
ba więc tę spontaniczną działalność ująć w ramy organizacyjne. Członkowie przewi
dują też lepsze wykorzystanie Domu do ce
lów nazwijmy je umownie „usługowych“ — tu przecież można z powodzeniem urządzać imprezy rodzinne, jubileusze, spotkania kla
sowe itp.
W trakcie zebrania przedstawiono jeszcze jedną inicjatywę: zaproponowano, by w roku 1988, w którym przypada 140. rocznica uro
dzin Jana Kubisza, nadać gnojnickiemu Do
mowi PZKO jego imię, zaś całą sprawę prze
prowadzić w trakcie specjalnie w tym celu
zorganizowanej imprezy kulturalnej, która może w przyszłości w formie „Dnia Jana Ku
bisza“ stałaby się tradycją kto wie, czy nie obwodową. Pomysł na pewno zasługujący na poparcie.
Tymi słowami można by zakończyć relację z zebrania sprawozdawczego MK PZKO Gnojnik, jakie odbyło się po raz pierwszy w historii tego Koła w nowo otwartym Domu PZKO. Pozostaje tylko powiedzieć jedno — iż to wszystko wykonało i zamierza wykonać Koło, liczące obecnie 121 członków. Trzyma
my kciuki!
PIOTR PRZECZEK
fot. PIOTR PRZECZEK [ 1 7 ]
M M C LJ
BAL ŚLĄSKI W MISTRZOWICACH
W sobotę 23 stycznia w sali restauracji „Na Fibakówce"
odbył się „Bal Śląski", trady
cyjnie organizowany przez MK PZKO w Czeskim Cieszy
nie - Mistrzowicach. Do tańca przygrywała orkiestra OPUS Domu Kultury HT im. WSRP pod kierownictwem Henryka Sumery (zdjęcie w środku), 3-osobowa kapela zespołu ta
necznego z Błędowic oraz du
et (skrzypce — akordeon) złożony z prezesa Koła dr. Da
niela Kadłubca i dyrektora T e
atru Cieszyńskiego dr. Józefa W ierzgonia (na zdjęciu w pra
wym rogu u dołu). Bal zagajo
no polonezem w wykonaniu zespołu tanecznego „Błędo
wice" (po lewej stronie w środku), wystąpił również zespół taneczny z Suchej Górnej „Suszanie", działający pod kierownictwem Janiny Rzyman. Bal nie zasługiwałby na swoją nazwę, gdyby nie bawiono się również na ludo
wo. Licznie zebrane grono sympatyków tej imprezy, miłośników folkloru cie
szyńskiego i dobrej zabawy, tańczyło ludowe tańce śląskie i śpiewało nasze swojskie pieśni. Były również horosko
py śląskie opracowane przez prezesa Koła, szefa Sekcji Folklorystycznej. Na balu w y
brano „najszykowniejszą"
z uczestniczek.
fot. FRANCISZEK BALON