• Nie Znaleziono Wyników

PRZEZ SPITSBERGEN

W dokumencie Zwrot, R. 40 (1988), Nry 1-12 (Stron 49-54)

[ 1 ]

2 kwietnia 1986 roku około godziny 9.30 cza­

su środkowoeuropejskiego potężny pasażer­

ski odrzutowiec radzieckich linii lotniczych

„Aerofłot“ typu TU-154 majestatycznie wzniósł się w górę z lotniska w Murmańsku i po zatoczeniu szerokiego kręgu nad ośnieżoną tajgą obrał kurs na Spitsbergen.

Wśród kilkudziesięciu osób udających się na jego pokładzie na ten zagubiony w śnie­

gach i lodach Dalekiej Północy skrawek lądu, wystrzelający w niebo ostrymi szczytami gór wprost z lodowatych otchłani mórz arktycz- nych, znajdowało się pięciu Polaków, ucze­

stników niecodziennej wyprawy polarnej Klu­

bu Wysokogórskiego, która postawiła sobie za cel przebycie na nartach i pieszo całego Spitsbergenu z północy na południe przez bezludne i dzikie tereny polarnego pustkowia.

Był to trzeci, a zarazem ostatni etap naszej powietrznej podróży z Warszawy do rejonu działania wyprawy.

Spoglądając z wysokości 9 tysięcy metrów na sinofioletową płaszczyznę Morza Barent­

sa, rozjaśnioną tu i ówdzie niebieskobiałymi plamami pól lodowych, myśleliśmy o czekają­

cym nas niełatwym zadaniu.

Spitsbergen jest wyspą rozciągającą się pomiędzy 80° 04' a 76° 34’ szerokości geo­

graficznej północnej, w strefie surowego kli­

matu polarnego. Kilkudziesięciostopniowe

mrozy, huragany wiejące z prędkościami do­

chodzącymi do 200 km/godz., gwałtowne za­

miecie śnieżne — to tylko niektóre z wielu nie­

przyjaznych człowiekowi cech tamtejszej zimowej aury.

Obszar to prawie bezludny, pokryty w większości potężnymi lodowcami spływają­

cymi łagodnie w doliny lub obrywającymi się nagle do morza stromymi kaskadami oraz górami wznoszącymi się na wysokość do 1,5 kilometra ponad otaczające je tereny.

Zamarznięte o tej porze roku fiordy stano­

wią znakomite tereny łowieckie dla niedźwiedzi polarnych. Foki wynurzające się z wody poprzez otwory w lodowatej skorupie są ich podstawowym pożywieniem. Znane są też nierzadkie przypadki atakowania ludzi, którzy przyjechali tu, by prowadzić badania naukowe.

Mimo że każdy z nas brał już udział w wyprawach polarnych i wysokogórskich, czujemy przedsmak Wielkiej Przygody. Czy sprostamy zadaniu, które przed sobą posta­

wiliśmy?

Jest nas pięciu: Jacek Jezierski (kierow­

nik), Wojtek Moskal i Krzysiek Paul reprezen­

tują Gdańsk, Janek Zazula i ja — Kraków.

W niewielkiej norweskiej osadzie, Longyear- byen, dołączy do nas Tomek Janicki, na co dzień mieszkający w Warszawie, a kończący

[4 7]

Autor podczas trawersowania Spitsbergenu przed zaśnieżoną malutką chatką traperską

na przylądku Gipshukodden

właśnie samotne zimowanie na Spitsberge­

nie.

Chcemy dotrzeć do Verlegenhuken — cyp­

la najbardziej wysuniętego na północ Spit­

sbergenu, stamtąd na nartach i pieszo prze­

mierzyć trasę o długości ponad 500 km do przylądka południowego — Sórneset, a po­

tem cało powrócić do Polskiej Stacji Polarnej, która od 1978 roku prowadzi nieprzerwaną działalność naukową w rejonie fiordu Horn- sund.

Ostatni etap, z Hornsundu do lotniska w Longyerbyen, wydaje nam się tak odległy w czasie, że nawet o nim nie myślimy. Bę­

dziemy działać z dala od cywilizacji, w opar­

ciu tylko o własne siły, sprzęt i żywność niezbędną do przetrwania transportując w plecakach. Żeby nasze plecaki w ogóle były do udźwignięcia, rezygnujemy ze środ­

ków łączności radiowej, odzieży na zmianę, a nawet poważniejszej apteczki.

Czoło lodowca Korberbreen o wysokości kilkudziesięciu metrów stromo opada do morza.

W tle szczyt Hornsundtind wystrzelający w niebo na blisko 1,5 kilometra

Król Spitsbergenu — niedźwiedź polarny w pobliżu Polskiej Stacji Polarnej w Hornsundzie

Planujemy założenie w połowie przewi­

dzianej trasy niewielkiego składu sprzętowo- żywnościowego, by zabezpieczyć się na wy­

padek nieprzewidzianych okoliczności.

Samolot obniżył lot. W iluminatorach poja­

wiły się pierwsze góry i lodowce Spitsberge­

nu, porażające wzrok oślepiającą bielą prze­

tykaną gdzieniegdzie czarnymi plamami pionowych ścian skalnych. Dostrzegamy ry­

sujące się wyraźnie w promieniach nisko wiszącego słońca szczeliny i rozpadliny na rozległych lodowych płaszczyznach, lodowe góry wmarznięte w zimową skorupę pokrywa­

jącą fiordy i zatoki, śnieżne nawisy na gra­

niach, pióropusze śniegu nad szczytami.

Dreszcz emocji (a może obawy?) przebiega po plecach.

Teoretycznie wybraliśmy dla naszego przedsięwzięcia najlepszy pod wieloma względami okres. Jak wykazały długoletnie badania naukowe, kwiecień na Spitsbergenie

jest miesiącem o stosunkowo dużej liczbie dni pogodnych. Huraganowe wiatry nie wy­

stępują wtedy zbyt często, podobnie jak mgły utrudniające latem każdą działalność czło­

wieka.

Bardzo niska temperatura, mimo oczywi­

stych niedogodności, jest naszym sprzymie­

rzeńcem, gdyż powoduje utrzymywanie się na lodowcach grubej warstwy śniegu, umożli­

wiającej w miarę bezpieczne przechodzenie szczelin i rozpadlin; zmniejsza również nie­

bezpieczeństwo lawin na stokach górskich.

Ponadto w kwietniu kończy się okres inten­

sywnych wędrówek niedźwiedzi, a słońce rozpoczyna kilkumiesięczną, nieprzerwaną wędrówkę po nieboskłonie. Powinno to zna­

cznie ułatwić nam marsz.

Na niespodzianki, jakich możemy oczeki­

wać ze strony arktycznej przyrody, jesteśmy dobrze przygotowani. Wyliczyliśmy dokładnie ilość sprzętu, paliwa do kuchenek turys­

fot. ZBIGNIEW PIETROŃ [ 4 9 ]

tycznych i żywności niezbędnej do przebycia całej planowanej trasy i ewentualnego prze­

trwania dłuższych okresów niepogody.

W Longyearbyen czeka broń przeciwko niedźwiedziom, udostępniona naszej wypra­

wie przez ekspedycję Polskiej Akademii Nauk zimującą w Hornsundzie.

Trening przedwyprawowy zapewnił nam niezłą kondycję fizyczną, a znakomita atmo­

sfera w grupie pozwala przypuszczać, że kondycja psychiczna jest równie dobra. Naj­

bliższa przyszłość pokaże, czy posiadane przez nas atuty wystarczą w rozgrywce z za­

wsze nieobliczalną Naturą.

Lądowanie na lotnisku w Longyerbyen od­

było się sprawnie i bez kłopotów. Ogromne zwały śniegu wznoszące się po obu stronach pasa startowego są jedynym świadectwem trudu, jaki ponosi człowiek przy utrzymywaniu lądowiska w gotowości do przyjmowania i od­

prawiania samolotów, stanowiących jedyną nić łączącą w czasie polarnej zimy ten odlud­

ny zakątek świata z obszarami cywilizowany­

mi.

Dzięki komunikacji powietrznej szybko i wygodnie przenieśliśmy się z wiosennej Pol­

ski do tkwiącego w okowach mrozu wnętrza Spitsbergenu.

Niemal dokładnie 50 lat wcześniej, latem 1936 roku, w pobliżu południowego krańca Spitsbergenu zeszli na ląd z niewielkiego norweskiego stateczku rybackiego uczestni­

cy wyprawy polarnej Klubu Wysokogórskie­

go: Stefan Bernadzikiewicz, Konstanty Nar- kiewicz-Jodko i Stanisław Siedlecki. Przybyli z zamiarem podjęcia próby pierwszego tra­

wersowania wyspy. Ich wędrówka z południa na północ z wyładowanymi sprzętem saniami transportowymi trwała 44 dni. Po drodze skorzystali z jednego depozytu sprzętowo- żywnościowego założonego wcześniej w połowie drogi, w maleńkiej chatce traper­

skiej. Ich wyczyn na trwałe wpisał się do hi­

storii eksploracji krain polarnych. Chcemy ja ­ ko pierwsi Polacy powtórzyć przejście.

W ciągu minionego 50-lecia, pomimo licz­

nych prób nie zawsze zakończonych bez o- fiar, udało się to tylko dwóm zespołom nor­

weskim i ekipie węgierskiej.

Jesteśmy jednak pełni optymizmu, choć

wściekły, mroźny, arktyczny wicher niosący tumany śniegu robi wszystko, by nie udało nam się rozbić namiotów na małym poletku śnieżnym w pobliżu lotniska.

W bazie — tak nazwaliśmy nasz niewielki

„cam ping“ — spędziliśmy cały tydzień, zys­

kując niezbędną aklimatyzację i poddając próbom sprzęt, który na trasie marszu nie mógł nas zawieść.

Z 45-kilogramowego bagażu musieliśmy wybrać jedynie to, co naprawdę niezbędne.

Raz po raz przepakowywaliśmy nasze ogromniaste plecaki, wyrzucając z nich naj­

niezbędniejsze, jakby się mogło wydawać, rzeczy. Szczęśliwym trafem, podczas tych kilku dni pobytu w Longyearbyen, Natura za­

demonstrowała nam wszystkie rodzaje ar- ktycznej pogody. Okresy silnych wiatrów przeplatały się z chwilami zupełnej ciszy, 30- stopniowe mrozy przechodziły w krótkotrwa­

łe odwilże, ołowianoszare, niskie chmury, ob­

ficie sypiące śniegiem, nagle znikały, ukazu­

jąc głęboki błękit podbiegunowego nieba, po którym przez całą dobę wędrowało ostre, zimne słońce.

Posiedliśmy więc dobre rozeznanie wypra- wowego ekwipunku, a decyzje, co zabrać, co odrzucić były ułatwione.

Dzięki uprzejmości norweskich przyjaciół udało nam się rozwiązać dwa najistotniejsze problemy. Po pierwsze, znaleźliśmy miejsce w niewielkim samolocie, który zaopatrywał dryfującą na paku lodowym francusko-kana- dyjską kobiecą wyprawę, bezskutecznie usiłującą dotrzeć do Bieguna Północnego, a który mógł nas przetransportować wraz z bagażem na północny cypel Spitsbergenu.

Po drugie — Kjell Mork, wytrawny polarnik norweski, niezrównany znawca Spitsberge­

nu, obiecał nam pomoc w założeniu składu sprzętowo-żywnościowego w połowie trasy, w odległości kilkudziesięciu kilometrów od Longyearbyen.

Wyprawa z okresu przygotowawczego mogła teraz przejść do realizacji celu zasad­

niczego — trawersu Spitsbergenu.

Jeszcze tylko lot na północ ...

Warkot silników przygłusza rozmowy. Leci­

my. Wraz z nami czteroosobowa wyprawa [5 0]

norweska, zamierzająca także przejść Spit­

sbergen, mająca jednak do pomocy dwa psy buskie zaprzężone do lekkich sanek tran­

sportowych. Sprawdzony niejednokrotnie w warunkach polarnych samolot typu „Twin- Otter“ przystosowany do lądowań w terenie lodowym połyka przestrzeń mijając kolejne pasma górskie. Pod nami, jak okiem sięgnąć, rozległa biała pustynia. Z wysokości około 1 000 metrów wypatrujemy znanych nam do­

brze z niezbyt dokładnych map szczegółów topograficznych. Dotychczasowe wyo­

brażenia nabierają realnych kształtów.

Niepokoi nas tylko odległość. Mija jedna godzina lotu, potem druga ... W odwrotną stronę będziemy musieli to przejść na wła­

snych nogach! Wreszcie rysuje się pod nami biała równina ciągnąca się aż po horyzont.

To zamarznięty Ocean Lodowaty. Nie widać

granicy między lądem a morzem. Piloci do­

skonale sadowią „Twin-Ottera“ na lodzie.

Kilkadziesiąt podskoków na nierównościach terenu i stop.

Szybko wypakowujemy bagaże. Potworna zamieć, zwalający z nóg wicher, mróz ok.

—30° C. Żegnamy Jacka Jezierskiego, które­

go zadaniem będzie założenie składu — wra­

ca więc do Longyearbyen. Ściskamy dłonie pilotów, którzy podnosząc kciuki do góry ży­

czą nam powodzenia.

Samolot wzbija się w niebo. Jedno koło, drugie, machnięcie skrzydłami — i zostajemy sami. Mimo wichury patrzymy jeszcze na zni­

kającą w oddali sylwetkę „Twin-Ottera". Jest 9 kwietnia, godzina 19 czasu środkowoeuro­

pejskiego. Przed nami — wielki trawers Spit­

sbergenu.

ZBIGNIEW PIETROŃ

, Twin-Otter“ przed odlotem z Longyerbyen. Pakujemy swoje bagaże

fot. ZBIGNIEW PIETROŃ [ 5 1 ]

V i. I ii'v l i i i / i v i ii / I

MOSTY KOŁO CIESZYNA NAZWA MIEJSCOWOŚCI

Nazwę M osty jednakowo wymawiają, pi­

szą i rozumieją zarówno Polacy, jak Czesi.

Również gwarowa forma tej nazwy nie różni się od jej formy literackiej. Nazwa miejscowa Mosty pochodzi od wyrazu pospolitego most, oznaczającego .budowlę służącą do przepro­

wadzenia drogi komunikacyjnej nad przesz­

kodą wodną'. Wyraz ten łączy się z czasow­

nikiem mościć — .układać drogę z kłód, wyściełać drogę faszyną w okolicach błotnis­

tych'.

Zygmunt Gloger pisze w Encyklopedii sta­

ropolskiej: „Stare wyrażenia polskie: most słać, posłać, położyć, kłaść, rzucić, dowodzą, że najpospolitsze mosty nie były budowane na palach, ale słane, kładzione, położone, moszczone w rodzaju tratew, pływających na wodzie". (...) ,,Na grząskich bagnach kła­

dziono grube kłody drzew, około trzech sążni długie, jedna przy drugiej usłane w prostej li­

nii, nieraz na przestrzeni całych mil.“

Nazwa Mosty nie pochodzi więc od mos­

tów zbudowanych na palach, bo rzeki w tej miejscowości nie ma. Byty tu jednak bagniste tereny na obszarze dzisiejszego lasku G rabi­

na i w jego najbliższej okolicy. Aby przez te grzęzawiska nie do przebycia można było przejeżdżać wozami, musiano zbudować mosty czy mostki z pni zrąbanych drzew położonych wprost na gruncie.

Powiedzieliśmy, że nazwa Mosty była dla ludności miejscowej zrozumiała. Niezrozu­

miała była ona natomiast dla niemieckich

przybyszów, kolonistów, urzędasów i wy­

woływała u nich uczucie obcości. Dlatego spowodowali oni w XVIII wieku powierzchow­

ną germanizację nazwy Mosty: w roku 1722 po raz pierwszy pojawia się w duplikacie ur- barza Komory Cieszyńskiej nazwa Mostau (Dorff Mostau).

POŁOŻENIE I UKSZTAŁTOWANIE TERENU

W dokumencie Zwrot, R. 40 (1988), Nry 1-12 (Stron 49-54)