• Nie Znaleziono Wyników

CIESZYŃSKO-JABŁONKOWSKI WIERSZ BIESIADNY

W dokumencie Zwrot, R. 40 (1988), Nry 1-12 (Stron 33-45)

POCHWAŁA ŁYSEJ GÓRY

CIESZYŃSKO-JABŁONKOWSKI WIERSZ BIESIADNY

Stół - - jak stół, ale piwo! Tam - w kącie dworcowym, gdzie duchy wszędobylskie słów i obecności chłód pienisty połykam w kolorze miodowym, a Wilk gadu i gadu, więc słucham rad wielce . . Takiż chłód już znajomy swojski, chociaż w gości na ryneczku wieczorem żar myśli podsyca

Jan, Tadeusz, ktoś jeszcze . . . Wódki po kropelce, aż się zogni i błyśnie zmęczona źrenica.

H arry Duda na pisał te wiersze przy okazji bytn ości wyr iOi zk O PO t AN w M b lo n k i' wie, 4 5 10 1987

( 31 ]

EDMUND._______

DIJCND4_______

DZIEWCZYNA

[3 3]

W t 4 l > M W ________

H I > M I _____

I^AtUZNT

Zapowiadała się piękna pogoda. Nocami księżyc swym sierpem kosił resztki lata, ścinając zieleń tęgimi przymrozkami. Z leśniczówek nad­

chodziły wieści o dobrze zapowiadającym się rykowisku.

Ruszyłem grzebieniami na Biernacz w Tyrze. Tak nazwano chatę łowiecką pod Ostrym. Po rozlokowaniu się w niej położyłem się na łące i zacząłem delektować się ciszą w resztkach ciepła schylającego się za Jaworowy słońca. Patrząc na przeciwległe zbocze z potężnymi lasami, wyrębiskami pełnymi wykrotów, rozmyślałem o życiu, które tam tętniło, o niepokoju, który szarpał ostępami leśny­

mi w oczekiwaniu na przejaw prawa natury, gdzie tylko siła decyduje 0 początkach nowego życia. Dopiero pierwszy głuchy pomruk stare­

go jelenia wyrwał mnie z lektury tej nigdy nie rozpoczętej i nie skończonej książki, jaką jest las.

Wolno ruszyłem ścieżką w górę, w kierunku Kałużnego. Zwą tak grzebień i rozdroże niedaleko Kamienitego, skąd prowadzą drogi leśne do Koszarzysk, Tyry, Morawki, na Kamienity i do schroniska na Ostrym. Tam, nad skrzyżowaniem na skraju młodnika, znajdowała się wysoka ambona.

Kiedy wyszedłem zadyszany na drogę na grzebieniu 1 przeszedłem po niej kilkadziesiąt metrów, zauważyłem, że od stro­

ny koszarzyskiej wychodzi młody jeleń, regularny ósmak, jakiego zwykliśmy nazywać „drabiniokiem“. Zrywam z ramienia sztucer, od­

bezpieczam i przymierzam się. Tu decydują ułamki sekundy, gdyż je­

leń zbliża się przez drogę do chaszczy po tyrzańskiej stronie. Kiedy

już głowę zanurzył w zielonej ścianie, nacisnąłem spust. Potężny huk, wsteczne uderzenie i długo odbijające się echo strzału. Zwierzę zniknęło mi z oczu. Wiedziałem, że chybiłem. Stwierdziłem, że kula ucięła kawałek gałązki świerkowej i to uderzenie nadało jej inny kie­

runek. Tu, na głównym szlaku turystycznym, nie byłem do strzału przygotowany.

Wchodzę wreszcie na rozwikłaną ambonę, siadam na prostej om­

szałej ławie. Miejscami w bierwionie wycięty monogram, chyba to dzieło turystów, którzy w deszczu szukali tu schronienia. Lornetką przejeżdżam najbliższe skraje gęstwin koło wyrębiska.

Z prawej strony słabiutki sarnik poskubywał trawę, rozglądając się niespokojnie. Oznaczało to, że w gęstwinie za nim coś się kryje. Słu­

chem potrafił wyłowić najmniejszy nawet szelest. Noc zbliżała się nieuchronnie. Gdzieś koło Biernacza porykiwał pojedynczy jeleń, po stronie koszarzyskiej drugi. Tamten był starszy, miał głęboki, baso­

wy głos. Widocznie koło jego chmary kręcił się słabszy byk, którego ostrzegał.

Nagle z prawej strony, jakby tuż spod ambony, rozległ się silny ryk. Odpowiedział mu z przeciwnej strony drugi. Chociaż na ten mo­

ment czekałem, chociaż wiedziałem, że lada chwila musi nastąpić, wszystko we mnie zadrżało. Trzeba jak najlepiej usiąść, by mieć do­

brą pozycję do strzału. Który z nich wyjdzie pierwszy, czy jest jesz­

cze dosyć światła? Tymczasem rozpoczął się prawdziwy koncert, je­

sienny koncert miłości. Z dołu zdecydowany głos pełen ostrzeżenia i siły, z prawej strony tęskny, pełen nadziei i jakby cierpienia.

Wiedziałem: tam w dole jest jeleń z chmarą łań, ten drugi jest sam.

Ten powinien wyjść. Na gęstwinie z prawej strony skupiłem całą uwagę. Bacznie wypatrywałem najmniejszego ruchu gałązek po­

trąconych porożem, jasnej plamy na tle czarnego lasu. Mogłem tylko słuchać, gdyż noc zakrywała wszystko lekkim oparem i ciemnością.

Do ogólnego koncertu dołączały się inne sztuki różnego wieku, o różnym zabarwieniu głosu, namiętności i siły. Ta symfonia zdra­

dzała mi, jak wygląda sytuacja na rykowiskach i wokół nich. Można było określić charakter pojedynczych osobników, ich troskę o zdo­

byte łanie lub nadzieję ich zdobycia. Tu nie ma delikatnych umizgów, tu jest twarda walka o każdą chwilę miłości, walka znaczona często krwią, a nawet śmiercią jednego z przeciwników. Tu nie ma fałszu ani podstępu, silniejszy wydaje potężny ryk triumfu, słabszy nie wstydzi się ucieczki. Dziwnym prawem natury pokorne i przestraszone łanie oddają się biernie zwycięzcy.

Czułem się intruzem. Las był potężną katedrą ze wspaniałym skle­

pieniem, pod którym rozlegały się mocne basy i barytony organów.

Spokojne świerki, osrebrzone nikłym światłem półksiężyca, dokony­

wały dostojnie zaślubin rozdygotanych par. Straciłem rachubę cza­

su. Siedziałem cicho wsłuchany w to niezwykłe zjawisko. Ocknąłem się dopiero wtedy, kiedy sowa omal nie musnęła mnie skrzydłem,

[3 5]

chcąc usiąść na skraju ambony przede mną. Wystraszona odleciała na niedaleki świerk i hukaniem okazywała swój przestrach i niezado­

wolenie. W zupełnych ciemnościach ruszyłem do swego noclego- wiska, cicho, by nie przerwać leśnego koncertu.

Po południu następnego dnia udałem się wolno na Kałużny. Po­

stanowiłem czekać na jelenia, który wieczorem niedaleko ryczał i miał przy sobia łanie. Wybrałem stanowisko w połowie stromego zbocza po stronie tyrskiej, tuż pod drogą. Jedna z jodeł — bliźniaków była ścięta, tu usiadłem na pniu. Koncert, z początku nieśmiało, roz­

począł się wraz z zapadnięciem zmierzchu. Rozpoczął go mój znajo­

my od Biernacza, dwa inne rozlegały się na przeciwległym Jaworo­

wym, dalszy gdzieś w okolicach Kamienitego. Tylko na Kałużnym panowała cisza. Czułem jednak, że jest, że mogę się spodziewać je­

go pojawienia się od drogi nade mną, że zejdzie z niej na zieloną trawę. W takich chwilach oczekiwania czas szybko upływa.

Na drodze zamajaczyły szare cienie, wolno i ostrożnie weszły w trawę. Były to dwie łanie. Jeleń wyszedł po kilku minutach, stanął potężny z bujną grzywą. Nie widziałem jego poroża zasłoniętego gałęziami. Stał na drodze, długo wietrzył, wyławiał każdy szelest i ruch; w tym momencie i łanie stały w bezruchu, by mu nie przesz­

kadzać. Byłem niecierpliwy, zmrok był coraz większy, a dotąd nie było okazji do strzału. Nagle jeleń pomknął do łań. Jego wspaniałe poroże byłoby rzadkim trofeum. Prawa tyka rozwinięta była normal­

nie z pięcioma odnogami, zamiast lewej tuż nad możdżeniem była spora kula, jakiś dziwny, do mózgu podobny wytwór kostny. Od tego momentu starałem się być spokojny, opanowany.

Z lufy bucha płomień, który mnie na chwilę oślepia. Jeleń pędzi potężnymi susami do potoka, za nim łanie. Szybko repetuję, oddaję drugi strzał. Odległość była już znaczna. Jelenie bezpowrotnie zniknęły w gąszczu, tylko szare pasy strąconej rosy znaczyły kieru­

nek ich ucieczki. Zapalam papierosa i zastanawiam się. Czyżby sztu- cer nie był w porządku? To już przecież drugi niecelny strzał!

W lesie wszystko się uciszyło. Przerwałem koncert, ułamkami se­

kundy z kilkukrotnym echem wniosłem do lasu śmierć. Żal mi się zrobiło wszystkiego. Jednakże było coś we mnie, drzemiące z poko­

lenia na pokolenie przez tysiące lat, z tego okresu, kiedy łów i zdoby­

cie mięsa było dla człowieka pierwotnego sprawą życia. Czułem w sobie ten rzadki instynkt wyzwolony wystrzałem. Nerwowo szu­

kałem na miejscu postrzału farby. Stale miałem nadzieję, że jeleń jest postrzelony, że leży gdzieś w potoku. Zawiniętą w chustkę dłonią do­

tykałem ziemi, trawy, gałązek, wypatrując czerwieni. Od rosy byłem zupełnie przemoczony. Lecz poszukiwania były bezskuteczne.

Nazajutrz zniechęcony postanowiłem wracać do domu. Zdecydo­

wałem się na spacer przeciwległym zboczem. Wyszedłem zaraz po obiedzie. Na Kałużnym nie zobaczę niczego, po wczorajszych strzałach rykowisko będzie opustoszałe. A choćbym nawet spotkał [ ]

jelenia, nie będę strzelał. Takie było moje przedsięwzięcie. Byłem ciekaw, jak wygląda jeleń z Biernacza, który zawsze odzywał się pierwszy. Był to na pewno młody byk. Z przeciwległego zbocza do­

brze widziałem swoją kwaterę i całe grzbietowisko, gdzie w młodym boczniku ciągnęły się w dół trzy niezbyt szerokie pasy podrostu świerkowego. Kroczyłem poziomicowym chodnikiem, przed każdą gęstwiną wabiłem na zwiniętych dłoniach, ot tak sobie, dla zabicia czasu i treningu. Nie przypuszczałem w ogóle, by o tej porze odezwał się gdzieś jeleń. Wszędzie cisza, tylko ptaki świergotały w koronach. Usiadłem i obserwując śmigłe świerki na oko oceniałem ich wysokość. Nagle zelektryzował mnie krótki i groźny ryk gdzieś nad moją kwaterą. Dokładnie jednak miejsca nie potrafiłem określić.

Było kilka minut przed piętnastą. O tej porze może się odzywać tylko jeleń niedoświadczony, który namiętnie i bez odwzajemnień umizga się do jakiejś młódki. Bo tak bywa, że młoda łania nieprędko ulega, co powoduje gniew i dziką gonitwę rozjuszonego byka.

Prędko wyszedłem na wyższy chodnik i długim półkolem pod Kałużnym dostałem się na zbocze nad Biernacz. Przed pierwszym pasem świerkowego podrostu zatrzymałem się, słuchałem, wabiłem

— nigdzie nic. Byłem spokojny, przecież postanowiłem już nie strze­

lać. Ruszyłem dalej i przed następnym gąszczem stanąłem nad dro­

gą na wystających korzeniach buka i oparłem się o pień. Oglądałem las przed sobą. Z drzewa na drzewo polatywały sójki. Jeśli mnie zo­

baczą, zaalarmują wszystko w lesie. Jedna z oddali zaskrzeczała.

A nuż zamiast mnie zobaczyła co innego . . .

Tym razem sekundy wlokły się niemiłosiernie, cisza była denerwu­

jąca, drętwiały mi nogi. Długo zwijałem dłonie, przymierzając się do wabienia. Nie chciałem się zdradzić, pragnąłem, by wydany głos był jak najbardziej naturalny, podobny do tego w przyrodzie. Wszędzie spokój, nawet liść nigdzie nie drgnął. Zawabiłem. Sekundy wlokły się, serce chciało mi rozsadzić pierś. Nade mną skrzek sójek. Aż na­

gle łomot, ryk, bieg! Wszystko wokół ożyło. Działo się coś niesamo­

witego, coś obłędnego. Z góry wzdłuż młodnika wprost na mnie gnała stara łania. Za nią szpicak, jej cielak, i tuż, tuż młoda łania. Do- pędzał ją byk. Potężny czternastak. Myślałem, że cała góra wali się na mnie. Kamienie toczyły się w dół, ptactwo odlatywało z krzykiem w powietrzu fruwały liście. Kiedy już myślałem, że ta lawina mnie zmiecie, wszystko się naraz zatrzymało. Ten nieopisany rwetes przekształcił się znowu w bezgraniczny spokój. Niedaleko stanęła stara łania. Widziałem kolor jej źrenic, drgające chrapy. Za nią trząsł się ze strachu młodziutki jelonek i nie spuszczał oczu z groźnego by­

ka. Młoda łania stała najbliżej. Drżała jak w febrze z lekko spusz­

czoną głową, z rozwartymi chrapami. Była bardzo zmęczona. W jej spojrzeniu, badającym kątem oka każdy ruch jelenia, było prze­

rażenie, zdecydowanie do ucieczki przed czymś nieznanym. Byk stał niby posąg na przygiętych tylnych biegach, jego mięśnie drgały

ner-[3 7]

wowo pod sierścią, z gardła wydobywało się głębokie charczenie.

Drzemała w nim burza, siła, namiętność. Potężne końce odnóg w ko­

ronie poroża błyszczały i wzbudzały respekt. Pomyślałem z prze­

rażeniem, że gdyby mnie zobaczył, to przykłułby mnie swoim po­

rożem do buka. Nie spuszczał jednak przekrwionego wzroku z łańki.

Przede mną stały cztery sztuki. Każda z nich przedstawiała inną in­

dywidualność, śledziła coś odmiennego. Ja zaś obserwowałem wszystko — czujność, strach, upartość, wolę zwycięstwa, siłę i zwątpienie. To była czarująca chwila, jakiej nie przeżywa się często, ona wynagradzała mi wszystkie trudy i niepowodzenia. Wystarczało podnieść sztucer i . . . Uświadomiłem sobie, że te posągi przede mną żyją swym instynktem, chcą żyć. W koronie lewej tyki byka była za­

wieszona zielona gałązka. To jego bukiet weselny dla wybranki. To ich wielki dzień. Po co przerywać go śmiercią . . .

Nie liczyłem czasu. Po chwili znów rozpoczęła się szaleńcza gonit­

wa. Byk ruszył za młódką w ciasnych kręgach pomiędzy bukami. Je­

lonek aż przysiadł do ziemi i odskoczył. Racice ryły ziemię, tratując i łamiąc wszystko. W tym biegu żądzy i strachu było coś, co mnie przerażało. Tu dochodził do głosu instynkt gatunkowy, coś, co natu­

ra przed setkami tysięcy lat odebrała człowiekowi. Widowisko stało się nagle dla mnie upokarzające, a zarazem zachwycające. Jelenie zatrzymały się, boki gwałtownie im drgały, mięśnie falowały. Nastał

bezruch, pozorny tylko, jakby ujęty na kliszy. W chwili spokoju nawet bezwstydne sójki przestały skrzeczeć, przyglądając się ciekawie z wierzchołków drzew.

Pierwsza odbiegła w kierunku Biernacza stara łania z jelonkiem.

Byk stał się niespokojny, zaczął strzyc wielkimi uszami, podnosił chrapy. Wtem jeleń ruszył za łańką, która sadziła wzdłuż chodnika do sąsiedniej gęstwiny.

Zostałem sam. Długo nie mogłem ochłonąć. Usiadłem pod drze­

wem, zamykałem oczy, by znowu odtwarzać to, co widziałem. To był również mój dzień. Mój szczęśliwy dzień.

rys. EVA HAŚKOWA [ 3 9 ]

.1 i 14 W 4S II 1 H M I I H

Był grudzień, zima nie skąpiła śniegu, wszędzie leżał grubą war­

stwą. Mam towarzyszyć zagranicznemu gościowi, mojemu przyjacie­

lowi, Klausowi, w polowaniu na jelenie.

Jeden za drugim wolno wspinamy się na strome zbocze. Wśród wysokich drzew widać paśnik, wokół pełno jelenich śladów. Pod na­

mi skuty lodem potok, tylko gdzieniegdzie pomiędzy kamieniami wi­

dać ciemne plamy wody, a dookoła udeptany śnieg. Dochodzimy do swych stanowisk, przed nami młodnik z czubami ośnieżonych wierz­

chołków. Nie widać w tej zlodowaciałej bryle większego otworu, przez który można by wejść. Stoimy. Zastygamy w bezruchu niby omszone parujące widma. Mróz szczypie w palce i twarz. Z oddali słychać naganiaczy, tu i tam hukną krótko, uderzą laską o pień. Wol­

no, wolniutko, zwierzyna musi mieć czas wyjść spokojnie na deptak.

Od gęstwiny wieje leciutki podmuch, płyną minuty, mróz coraz bar­

dziej dokucza, przenika spocone plecy. Z gąszczu wyskakuje lis. Po­

tężna kita z białym kwiatkiem na końcu powiewa za nim majestatycz­

nie. Nikt nie strzela, by nie spłoszyć grubej zwierzyny. Kilka metrów przed naszym śladem lis zastyga, przez ułamek sekundy wysoko wietrzy, po czym gwałtownie zawraca i znika z powrotem w gęstwi­

nie. Słyszymy ujadanie psa, znak, że pędzi zwierzynę. Jego głos od­

zywa się znacznie niżej, przypuszczam, że Klaus będzie strzelał.

Śledzę gęstwinę od dołu. Nagle wybiega z niej stado jeleni, jedna, dwie, p ię ć . . . siedem sztuk. Po wyjściu z gęstwiny do wysokiego la­

su przystaje, po czym w wielkiej kotłowaninie zawraca. Potężne tyki uderzają o siebie, słychać trzask gałęzi, wokół kłębią się tumany śniegu. Wierzchołki świerków pozbawione ciężaru prostują się gwałtownie. Wśród jeleni plącze się i skowyczy mały pies. On to sprawił, że jedna sztuka odłącza się od stada i pędzi pod wierch wprost na mnie, za nią wyżeł z głośnym ujadaniem. Czasami nie

starcza mu już głosu, chrapliwie tylko pokasłuje. Wypatruję poroża, na tę odległość niczego nie mogę zauważyć. Czyżby to była łania?

Zwierzę jest coraz bliżej, biegnie z wielkim wysiłkiem pod górę, w za­

spach zapada po samą pierś, mając stale za sobą złośliwego wyżła.

Teraz dostrzegam jego poroże — to młody szpicak. Cienkie koźle tyki sterczą mu równo z uszami. Sztuka, która nie będzie miała nigdy po­

rządnego wieńca. Jestem spokojny, słabe poroże ośmiela mnie co­

raz bardziej. Celuję, strzelam i trafiam. Szpicak podrzuca tylne kończyny i kieruje się na mnie. Strzelam po raz drugi z przodu na ko­

morę, strzał idzie obok. Omal nie trafiłem psa. Jeleń znów gwałtow­

nie skręca pod górę. Tym razem już nie chybiłem. Trafiony po raz drugi łamie się i zjeżdża po śniegu.

W tej ciszy leśnej, wśród zmarzniętych pni, odbył się mój chrzest łowiecki. Otrzymałem tradycyjny złom w postaci gałązki świerkowej umaczanej w farbie zwierza, którą za kapeluszem nosić miałem pra­

wo przez cały dzień. Ukląkłem na jedno kolano, przez moment trzy­

małem na ramieniu mieczyk łowiecki, słuchałem zasad o ochronie, karmieniu, a potem dopiero łowieniu zwierzyny. Nie było leśnych ro­

gów, fanfar łowieckich, jak zawsze o tym marzyłem. Był tylko cichy szum lasu towarzyszący inicjacji. A Klaus uścisnął mi dłoń.

Nazajutrz ruszyliśmy tylko z jednym leśniczym i psem do innego młodnika. Miał tam być stary byk, który łamał wszelkie prawa natury.

Oczekiwany w jednym miejscu, wychodził w drugim. Na polowaniu szedł wprot na naganiaczy, a nie strzelców. Zawsze mu się udawało, nikt nie miał do niego szczęścia. Po prostu stary szczwany lis. Tym razem, twierdził leśniczy, będzie jego koniec. Mieliśmy stać na sta­

nowiskach, leśniczy zamierzał wypędzić go z gąszczu. Strzelać miał Klaus. Przed rozejściem się uzgodniliśmy, że po gwiździe leśniczego zejdziemy się przy moim stanowisku.

Czekam na wydeptanym w śniegu kole, strzelbę mam na ramieniu, ręce w kieszeniach. Przecież ma strzelać Klaus. Czekam kilkanaście minut jak na dobrego przyjaciela we wsi na przystanku. Nagle na przesięku widzę Klausa. Idzie na mnie beztrosko, mruczy jakąś pio­

senkę. Co, u licha, skąd się tu bierze, jeszcze przecież nie upłynęło tyle czasu, by leśniczy zdążył wypędzić z miotu jelenia. Wychodzę mu kilkanaście metrów naprzeciw, pytam, dlaczego opuścił stano­

wisko.

— Koniec polowania — mówi — ja słyszałem gwizd!

Tłumaczę mu, że to pomyłka, by wracał.

Odmawia, twierdzi, że to naprawdę koniec, że nie jest głuchy. Ja też twierdzę, że nie jestem głuchy, a żadnego gwizdu nie słyszałem.

Klaus jest uparty. Długo czekamy na leśniczego. Przychodzi wresz­

cie ośnieżony i zły. Pyta, co się stało. Tłumaczę mu. Klnie jak chole­

ra. Klaus stoi obojętny. Widocznie jest zmęczony, bo do takich gór i zwałów śniegu nie był przyzwyczajony. Leśniczy prowadzi nas na miejsce, gdzie Klaus stał. Według świeżych śladów jeleń podszedł

[4 1 ]

wolno na pięć kroków przed stanowisko, przeszedł świeży ślad Niemca i znikł za grzebieniem w wysokim lesie. Znów miał szczęście.

A gość uparcie twierdził, że słyszał gwizd. Nagle leśniczy uderzył się ręką w czoło, zaczął się śmiać, poklepywać Klausa po ramieniu i mó­

wić gut, gut.

A było tak. Z trudnością wczołgał się na czworakach do zaśnieżo­

nej gęstwiny. Pies wlókł go na smyczy, węszył, był niespokojny. Na­

gle zauważył powolny ruch, zobaczył biegi jelenia. Postanowił chwilę odczekać, by jeleń z gęstwiny wyszedł spokojnie, lecz jeleń zatrzy­

mał się również. Leśniczy kilka kroków, jeleń to samo. Leśniczy stoi, jeleń także. Najbardziej denerwowało to psa. Już dochodzą do środ­

ka gęstwiny, nagle pies szarpie, uwalnia się ze smyczy i wyrywa do przodu. Leśniczy przywołuje go krótkim doraźnym gwizdem. Pies wraca, jeleń stoi. I tak poruszają się krok za krokiem. Wreszcie jeleń opuścił młodnik i wszedł do wysokiego lasu na wprost stanowiska Klausa. Leśniczy kładzie się na ziemi, by uniknąć ewentualnie odbi­

tej kuli, drży z wrażenia i zimna, czekając na strzał. Lecz wszędzie cisza. Wreszcie idzie śladem jelenia i stwierdza, że stanowisko jest puste. Uśmialiśmy się, machnęli na jelenia ręką i odeszli w przeciw­

nym kierunku. Klaus odjechał do domu bez trofeum.

[4 2]

Ze zbioru opowiadań „Śpiewające zbocza“ , który ukaże się w wydaw­

nictwie „Profil“ w roku 1989.

IłlHU/t_ _ _ _ _ _ _ _ _ __ _

W dokumencie Zwrot, R. 40 (1988), Nry 1-12 (Stron 33-45)