• Nie Znaleziono Wyników

DO TEJ PORY TO SPOJRZENIE MNIE ZNIEWALA Księżyc się rozjaśnia

W dokumencie Zwrot, R. 40 (1988), Nry 1-12 (Stron 119-129)

POTRZEBA CEREBROLOG II

DO TEJ PORY TO SPOJRZENIE MNIE ZNIEWALA Księżyc się rozjaśnia

Machowie drzemią w tramwajach.

Moje przedmioty są tutaj.

Moje bezsensowne przedmioty pudełka minionych wspomnień

i podniszczonych diafilmów.

wiatr bez łódki.

Spojrzenia w plecy, zapach końskich grzyw.

Szalenie piękna, kimkolwiek jesteś.

przed snem rozmyślasz o użyteczności dzieci.

Z tom iku poezji Z derze nie czołow e ' (C elni naraz) P rzekład z j. czeskieg o W IL­

HELM PR ZECZEK

[ 3 3 )

I l l 4 Hl 4V____

S i l i l i _______

I4ZC)R €§Ć

Doktor Biły śmiał się, kiedy mu powiedziano, że obejmie przewod­

nictwo komisji egzaminacyjnej w miejsce kolegi Rajnocha, który mu­

siał nieoczekiwanie wyjechać do Szwecji. Śmiał się sarkastycznie, ten danajski dar przynosi bowiem corocznie tyle problemów, śmiał się jednak i nieco zadowolony z siebie, w końcu po tylu latach znowu powierzono mu taką sprawę. Jest przecież Szebela czy pani Boturo- wa, a jednak wybrali jego . . . Było to przyjemne uczucie, pamiętał jednak, że kiedy sześć — siedem lat temu po raz ostatni przewodni­

czył komisji, kolega Rajnoch zachował się wobec niego bardzo nieładnie. Kiedy się studentka, którą Biły usilnie popierał, ponieważ miała ze wszystkich przedmiotów jedynki, z goryczą skarżyła, że jej nie przyjęto, Rajnoch po prostu powiedział, że wszystkiemu winien Biły, który pono uparcie głosował przeciw. Tak bezczelne i prostac­

kie kłamstwo było śmieszne, Biły wówczas machnął na nie ręką, kie­

dy ktoś mu o tym doniósł, dziś jednak nie wiadomo dlaczego przy­

pomniał sobie tamto zdarzenie i na pewien czas stracił humor.

Pocieszał się tylko, że tym razem Rajnoch odpadł wcześniej i przykre doświadczenie nie będzie miało możliwości się powtórzyć!

Doktor Biły zabrał się do roboty. W okresie, kiedy odbywają się eg­

zaminy wstępne, korytarze i klatki schodowe pełne są studentów, nawet przyjemnie jest przepychać się przez ten tłum, trzeba było sprawdzić sale i tabliczki informacyjne na drzwiach, dozór przy egza­

minach pisemnych, skład komisji egzaminacyjnych, wszystko grało, koledzy sami znali swoje miejsce. Pobieżnie zapoznał się z mate­

riałami ze zgłoszeń, wiele czasu nie pozostało, już znoszono kartki z pisemnych i trzeba było poprawiać. Nie miał zamiaru bawić się

[ 3 5 ]

w zwierzchnika, który tylko dogląda, sam zaczął poprawy jak równy z równymi. Każdy przecież by tak zrobił.

Kiedy praca była gotowa, trzeba było ustalić limity klasyfikacyjne, to trochę ich wstrzymało. Szebela proponował inną metodę niż Biły, powoływał się na statystykę, Biły w końcu zgodził się z nim, chodziło przecież o to, by klasyfikacja była możliwie najbardziej sprawiedliwa.

Zaczęli liczyć i szeregować. Jako granicę dopuszczalności punktów ujemnych określili dwadzieścia siedem i pół, a tu się okazuje, że w li­

micie nie mieści się córka jego znajomej, Zemankowej, mająca nie­

stety o pół punktu więcej. To zła wiadomość. Jak teraz spojrzeć mat­

ce w oczy? Czyżby zabrakło mu odwagi potrzebnej do tego, by owe pół punktu po prostu zamazać? Noty na zapis do komputera przepi­

sywał trzykrotnie. Pół punktu i będzie jeszcze trójka. Dobrze, niech będzie trójka . . . Ale jest ta świadomość, że limit określił on sam, tu nie można ukryć się za czyimiś plecami. Jeżeli limity decydujące o przyjęciu będą ruchome, po co w ogóle je określać? W ten sposób osiągniemy coś, co nazywamy: burdel. Więc precz z trójką, jednak napisze tej Zemankowej czwórę, choć to niby znikoma różnica. Pił trzecią kawę, dopalał dwudziestego piątego papierosa. Siedmiu w ogóle nie przyszło, trzech oddało obydwie prace pisemne, ale nie stawiło się do ustnych. Co robić? Na korytarz.

— Czy jest tu Smetanowa, Boczkowa, Sedmihradska? — zawołał.

Cisza.

Adepci, jak nazywano tych, którzy ubiegają się o przyjęcie na stu­

dia, zazwyczaj nie znają się nawzajem, zebrani są z różnych stron.

Większość zresztą już wyszła. Wśród pozostałych nie ma Smetano- wej, Boczkowej, Sedmihradskiej. Oceny z egzaminów ustnych mogą brakować choćby dlatego, że dziewczyny pomyliły drzwi, poszły do innych komisji, tam co prawda nie powinni ich przyjąć, ale mogło tak się zdarzyć, trzeba będzie jeszcze sprawdzić. Ale Zemankowa? Pół punktu. Adeptów jest powyżej dwustu, przyjmą trzydziestu sześciu.

Na szczęście okazało się, że Zemankowa nie mieści się, chociażby dał jej trójkę. Dzięki bogu! Tylko jak on teraz tej matce spojrzy w o- czy? . . . Ona kicha na limity, chce, żeby był człowiekiem. Przez trzy lata jej mąż włóczył się z inną, przed miesiącem rozwiódł się.

Z jednej strony limity, z drugiej, bądź człowiekiem. Powinien tę Ze- mankową przyjąć, chociaż nigdy jej nie widział i znał tylko jej matkę.

Powinien ją przyjąć właśnie dlatego, że znał jej matkę i jej los. Żyje z chłopem dwadzieścia lat, gotuje, sprząta za nim, pierze dla niego, a on spakuje manatki i odchodzi. W takiej atmosferze chyba nie można myśleć o egzaminach wstępnych, to jasne. Tylko co ma z tym wszystkim wspólnego on, doktor Biły? Limity i człowie­

czeństwo. Co znaczy — bądź człowiekiem? Czy znaczy to dać za­

miast czwórki trójkę, a jeśli i to nie pomoże, więc zamiast trójki dwójkę? Czy wtedy jest się człowiekiem? Nie, to zwyczajny szwin­

del. Być człowiekiem to znaczy nie rozwodzić się, mój drogi, tak by mu powiedział. Nie zamieniać starzejącym się kobietom życia w po­

wódź, pożar, po prostu burdel, mój drogi! Czyżbyś zapomniał, co wszystko mówiłeś, kiedy miała dwadzieścia iat? Tak, tak, była wów­

czas niczego sobie . . . I teraz wymaga się ode mnie, bym wśród tych twoich powodzi i pożarów, wśród twoich świństewek był człowie­

kiem. Z człowieka oszust, z oszusta człowiek. Taka jest logika życia, więc ja przepraszam bardzo . . .

Są inne problemy i zdolniejsi studenci. Na przykład Laufowa. Na­

zwisko co prawda nie najładniejsze, ale wyniki przy egzaminach bardzo dobre, tyle że znowu takie same, jak dwu innych. Komu przyznać pierwszeństwo? Komputer policzy. To koń z wielką głową.

Doktor Biły zebrał zapisy i pobiegł oddać je w dziekanacie. Kości zostały rzucone. Odetchnął. Jest przecież jeszcze możliwość od­

wołania się do ministerstwa. Niech tam się pomęczą. Dla mnie wys­

tarczyło. Pięć kaw i czterdziestka papierosów. A więc — żegnajcie!

Za kilka dni zjawił się w dziekanacie ponownie. Jak z apelacjami?

Czy Laufowa w ogóle podała odwołanie? Miała szansę.

— Laufowa? — pyta pani Styblowa — Nie słyszałam.

Pani Styblowa przeszukuje stosy zgłoszeń, chociaż o Laufowej nie słyszała.

— Nie ma tu niczego — mówi zadumana, głowę odchyla do tyłu, mruży oczy.

— Chwileczkę, chwileczkę, coś mi świta. Zdaje się, że zapropono­

wali jej studia zaoczne . . .

— Co? Dlaczego zaoczne?

— No cóż, widocznie inaczej nie można. To też sukces. Chwi­

leczkę, tylko rzucę okiem . . .

— Chciałbym widzieć to jej odwołanie.

Lepiej by zrobił, gdyby apelacji nie chciał oglądać.

Napisano tam, że w tym roku zgłaszała się już po raz trzeci. Za­

wsze z wynikiem w gruncie rzeczy dobrym, dwójki i jedynki z pisem­

nych i ustnych, i zawsze ten pech: jedno czy dwa miejsca oddzielały Laufową od sukcesu. Pech jak diabli. Tym razem już po raz trzeci.

Doktor Biły ma wrażenie, że czegoś nie dopilnował. Jak to możli­

we, że nie zauważył wytrwałości, z jaką zgłasza się dziewczyna na ten sam kierunek? Racja, nie był w zeszłym i poprzednim roku prze­

wodniczącym komisji. Tym razem objął funkcję w ostatniej chwili i nie zdążył należycie zapoznać się z materiałami. Po prostu nie zdążył. Pech! Ale przecież mógł znaleźć czas, gdyby nie pchał się zbytecznie do poprawiania i nie bawił się w koleżeńskość. Przewod­

niczący ma inne zadania, do diabła! Powinien był pilnować mate­

riałów!

Doktor Biły zawstydził się jak sztubak.

— Co się panu stało? — zapytała pani Styblowa, patrząc na niego swoimi ufnymi oczyma.

— Z apelacji wynika, że zgłasza się do nas po raz trzeci, a ja tego nie zauważyłem . . .

Zrezygnowany machnął ręką nad samym sobą.

[ 3 7 ]

— Wszystkiego pan wiedzieć nie może. Zresztą ma zaoczne.

A później zobaczymy.

— No tak, tylko że jej zależy na dziennych. I walczy o to. Nie chce niczego innego niż być u nas, a to trzeba cenić. Dzisiejszej młodzieży zazwyczaj na niczym tak naprawdę nie zależy. . .

Biły odwrócił się i patrzył przez okno.

— Co zrobimy, pani Styblowa? — zapytał.

— Oj, z tym to nie do mnie, tu trzeba pogadać z prodziekanem.

— A gdzie go szukać?

— No cóż, są wakacje . . .

— A jednak spróbuję go złapać.

Doktor Biły rozpoczął poszukiwania prodziekana. Miał pecha, w mieszkaniu nie było nikogo. Na szczęście wiedział, źe ma daczę.

To znaczy z grubsza wiedział. Powinno to być jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów stąd, ale od czego jest samochód. Zresztą prodziekan nieraz zapraszał go na daczę, więc nie będzie nic nienaturalnego w tym, kiedy się nagle zjawi. Pogadają o przyrodzie, a on, Biły, niby to przypadkowo, zahaczy o sprawę Laufowej. Może da się jeszcze w jakiś sposób ją przeforsować, jeżeli już zgłasza się po raz trzeci.

W innym wypadku przecież by nie stwarzał problemu, ma się rozu­

mieć . . .

Po ponad dwu godzinach jazdy wreszcie dotarł do Zarywskiej.

Szkoła, kościół, cmentarz, tradycyjne punkty zaczepienia, teraz do­

piero żałował, że nie wie niczego dokładnie, widział tylko zdjęcie da­

czy wkomponowane w zbocze, nic więcej. Poczta. Tam powinni wie­

dzieć. Podjechał z boku, zatrzymał się. Ledwie wysiadł, usłyszał za plecami:

— Nie ma pan zamiaru tu się zatrzymywać, panie kierowco, nie­

prawdaż?

Milicjant w białej szkodzie.

— Nie, ależ nie. Przepraszam. To chyba ten upał — zaśmiał się ner­

wowo.

Parking znalazł o dwieście metrów dalej.

Po drugiej stronie okienka na poczcie siedział facet, bez względu na spiekotę z czapką na głowie, przeliczał pieniądze patrząc przez coś, co bliższe było lupie niż okularom.

— Czy może mi pan powiedzieć, gdzie by tu znaleźć w Zarywskiej daczę profesora Sobola?

— Sobol, Sobol. . . Tak. Więc trzeba jechać tu od razu w lewo, to jeszcze kawał drogi, nazywają to na Karpatach, jest tam sklep sa­

moobsługowy, ale dopiero ten ostatni u góry, tam już panu powie­

dzą . . .

Minął dwa sklepy, pojechał dalej.

W samoobsłudze na szczycie niczego nie wiedzieli.

— Lepiej zapytać w radzie narodowej. Ale to trzeba zawrócić.

Chwileczkę, spróbujemy zadzwonić. — Wykręca numer i patrzy na gościa. Młode lubią gości. Ta ma duże ciemne oczy.

[ 3 8 ]

— Niestety, nikt nie podnosi słuchawki, ale jeżeli może pan jeszcze chwilę zaczekać . . .

— Mogę, czemu nie — zgodził się chętnie.

— Spróbuję później jeszcze raz.

— Tyle że masz dopiero w pół do pierwszej — wtrąca się starsza od kasy i patrzy na młodą. — Jeszcze przez pół godziny mają przerwę.

Trzy razy pan zdąży samochodem. Przecież to tylko dziesięć minut.

— Niech pan zaczeka jeszcze minutkę — podpowiada młoda i pa­

trzy na niego — czasami wracają wcześniej. . .

— Czyżby? — słychać wątpliwość kasjerki.

Po pięciu minutach młoda znowu wykręca numer, ale nikt nie od­

biera.

— Nie ma jeszcze nikogo — mówi prawie z żalem. — Więc nie wiem, jak będzie lepiej.

— Spróbuję pojechać. W końcu mogę chwilę zaczekać, zanim wrócą z obiadu.

Młoda odprowadza go do drzwi.

Druga od kasy patrzy na nią przez ramię.

— Za kościołem w prawo — mówi młoda. — Całkiem nowy dom, nie można go nie zauważyć.

— Kto tam wie — wątpi we własne zdolności doktor Biły.

Ale już rusza.

Młoda miała ładne oczy. Jestem erotomanem? Teraz chodzi o Laufową, która zgłasza się po raz trzeci i której nigdy nie wi­

działem. Nie chodzi o babę, lecz o sumienie.

Rady narodowej doktor Biiy nie znalazł. Przypomniał sobie nato­

miast budynek telekomunikacji, o którym kobiety w samoobsłudze też mówiły. Pono tam też powinni wiedzieć. Taki całkiem nowy pię­

trowy blok. Jest taki. W ogrodzie młoda kobieta, w upale do pasa prawie goła, pilnuje gęsi, żeby nie poleciały na drogę. O profesorze Sobolu nie słyszała, wie pan, gmina jest rozległa, ale jak pan mówi domek na zboczu, to mogłoby być ot tu w dół i w lewo. Potem będzie rozdroże i pan skręci w prawo na mostek, a dalej droga zacznie się podnosić w górę i ten ostatni domek całkiem pod lasem to mógłby być ten, sprzedawali go, jak wybudowali sobie nowy . . .

Znowu w samochodzie. Kiedy zatrzymał się przed domkiem z po­

tężnych ciemnych kloców, z wybielonymi szczelinami, był pewien, że dotarł do celu, właśnie taką daczę pamiętał z fotografii, którą kiedyś pokazywał mu profesor.

Tylko że spoza ściany fasoli rozwieszonej w ogrodzie na tykach podniósł głowę nieznany mężczyzna. Biły miał jeszcze nadzieję, że to ktoś z bliskich profesora, ale nic z tego, nikt z bliskich.

— A gdzie tam, profesora tu nie mamy. Ale chyba wiem, gdzie to powinno być. Tak samo na zboczu, tyle że z odwrotnej strony, wie pan — stwierdził przysadzisty, nieduży, chyba już emeryt. — Jak pan wjedzie na szosę, trzeba skręcić w lewo i jechać prosto do końca as­

faltu, tam z prawej stoi bufet.

[ 3 9 ]

— Zdaje się, że już tam dziś byłem — zaśmiał się Biiy i z żalem stwierdził, źe powinien jednak był wziąć z domu czapkę, przed słońcem w samo południe dobrze by chroniła.

— No więc tam to będzie. Ale trzeba zjechać nieco w prawo na pol­

ną dróżkę, może pan tamtędy przejedzie . . .

Doktor Biły miał dość stania w upale. Poza tym odezwał się żołądek, pusty i pływający jak w wodzie z całej tej Laufowej, której on wszystko spartaczył. Gdyby na komisji podkreślił, że ta babka zgła­

sza się po raz trzeci, chyba wzięliby to pod uwagę. Widzisz, co zna­

czy znać materiał. Po raz trzeci. A Zemankowej zabrakło połowy punktu. Przynajmniej dla kogoś coś czasem zrobić. Byle wyzbyć się teraz tego słońca, znaleźć Sobola, może dadzą mu przynajmniej trochę wody i kawkę i zaproszą pod cieniste drzewo. Jakieś drzewa pamięta ze zdjęcia.

Teraz tylko zakręt i szybko pod drzewa.

Nie chciał zawracać przez trawnik, wycofał pod furtkę sąsiedniego domku, ciach i z powrotem.

Ciach, żółta maska szkody zjawiła się nagle przed nim jak ściana, tył gwałtownie się obniżył, samochód groźnie przechylił się na bok.

Nie ma wątpliwości: znalazł się w rowie, którego w gęstej i wyso­

kiej trawie nie zauważył.

— Ośle, idioto — przemówił do siebie otwierając drzwi. Wóz za­

chwiał się, Biiy przestraszył się, że zwali się na bok czy nawet na dach. Ostrożnie otworzył drzwi i wypełznął na zewnątrz.

Widok nie należał do najprzyjemniejszych. Prawy bok samochodu wisiał na mostku zahaczony o próg, lewe tylne koło obracało się jeszcze wisząc w pustce nad rowem, który jak się okazało był dość głęboki. Z większej odległości wyglądało wszystko jeszcze gorzej:

z lewej strony wóz z podniesionymi kołami sterczał wysoko nad mostkiem, szare podwozie, zazwyczaj ukryte, było bezwstydnie ob­

nażone.

Bilego ogarnęła panika.

Co robić? Sam nie da rady.

Ruszył z powrotem pod ciemny domek z białymi szczelinami po­

między belkami. W drzwiach otwartych na ogród pojawiła się kobieta w jasnym fartuchu.

— O boże, co pan wyprawiał? — załamała ręce na powitanie. — Coś takiego jeszcze nikomu się nie udało, drogi panie!

Biiy machnął ręką.

— A mi się udało.

— No właśnie — stwierdziła kobieta bez uśmiechu i odwróciła się plecami.

— Niech pan zaczeka, zje obiad — powiedziała o kimś półgębkiem i zniknęła wewnątrz domku.

Na czystym błękitnym niebie słońce przypiekało w zenicie. Powi­

nien mieć czapkę, pomyślał Biiy i usiadł na dużym, prawie białym ka­

mieniu pod płotem ogrodu. Tyle że kamień był rozpalony i nie można

było na nim siedzieć. Poza tym kto wie, czy w takim miejscu nie będą wygrzewały się żmije. Dlaczego nie miałaby go ukąsić żmija, jeżeli mu już dziś takiego pecha. Jak już wlazłeś w gówno, będziesz śmierdział cały dzień, mawiał zawsze ojciec. Dlaczego nie miałaby go ukąsić żmija, jeżeli Laufowej zawalił sprawę tak, jak zawalił. Nic na tym świecie nie pozostaje bez echa. Obciążysz jedną miskę na wa­

dze, a przyroda dołoży do drugiej. Świat ma swe autonomiczne pra­

wa, niezależnie od człowieka, i kocha równowagę. Jeśli zrobisz źle, coś wcześniej czy później spadnie na twoją głowę; więc może cię żmija ukąsić w dupę jako narzędzie przyrody utrzymujące tę równo­

wagę.

Doktor Biły zrezygnował z miejsca na głazie i usiadł raczej naprze­

ciw w skoszonej trawie.

Czekał, słońce przypiekało. — Może już mam udar — powiedział głośno. Zdrowy człowiek nie zrobi tylu idiotyzmów za jednym razem.

— Kurwa — powiedział doktor Biły bez przekonania, ograbiając w ten sposób to twarde słowo o twardy akcent, bez którego ulga mężczyzny nigdy nie może być pełna. Powtórzył więc słowo w jego pełnym brzmieniu, lecz ulgi i tak nie odczuł.

A jeśli wspólnie nie dadzą rady? Ten facet z ogrodu już nie naj­

młodszy, przepukliny z powodu niego nie zarwie.

Potem facet pojawił się w drzwiach i naciągnął buty. Kiedy pod­

szedł, był rzeczowy.

— Sąsiad zostawił na podwórzu belki z chlewa, podważymy tył i podłożymy nimi.

Na szczęście facet był nie tylko rzeczowy, lecz naprawdę mocny.

Przepukliny się nie obawiał, a przede wszystkim niczego nie wypo­

minał.

Za pierwszym razem się nie udało, ale za trzecim tak, jak Laufowej przy egzaminie, a ja to spartaczyłem. Podszedł sąsiad, właściciel be­

lek, prowadził krowy z pastwiska, pomógł z dźwignią.

Belki oddali na miejsce, Biły obmył się pod pompą, dłonie wytarł w trawie. Mycie nie bardzo pomogło, były nadal czarne od mazi po­

krywającej podwozie. U Sobola zmyje wszystko benzyną. Chodzi tyl­

ko o to — znaleźć Sobola. Danych o jego istnieniu zdobył wiele, a dzięki temu również o sposobach realizacji, że tak powiem. Pierw­

sza wizja sukcesu nie przyniosła. Zjeżdżał dróżką przez wąwóz za traktorem, który chybotliwie przewalał się to w jedną, to w drugą stronę. Szkoda też się przechylała. Mógł iść na piechotę, ale właści­

wie dokąd? Polna droga prowadziła po grzbiecie pagórka i znikała gdzieś w dolinie, której końca nie sposób dojrzeć. Jeżeli ruszy na piechotę, a daczy Sobola nie znajdzie, zaskoczą go ciemności. Byle po tym upale nie zaczął padać deszcz, już bym z tej dziury nie wrócił, bo nigdy by mi się nie udało wyjechać. A dla przyrody to żaden prob­

lem, żeby mi zrobić taką złośliwość . . .

Zostawił jednak wóz na łące i na piechotę poszedł do pierwszego domu w dolinie.

[ 41 ]

Dowiedział się, że miał zabrać się do sprawy z drugiej strony. Od dołu — od szosy do bufetu i dalej polną do zbocza. Tak, tak, bufet, 0 tym mówił chyba już ten człowiek na poczcie. Jak można było za­

pomnieć o bufecie! Ale przecież mowa była też o samoobsłudze.

Minęła trzecia, kiedy ze stromego zbocza zbliżał się do chatki co­

raz bardziej przypominającej własną podobiznę ze zdjęcia. Potężne drzewo też było. Kiedy podjechał bliżej zauważył, że okiennice są zamknięte.

Obszedł podłużny, starannie utrzymany domek z nowym, niedaw­

no malowanym przedsionkiem, nad którym sterczał do góry potężny stary dąb, pokiwał głową, raz jeszcze obejrzał zamknięte okiennice, wsiadł do samochodu i ruszył z powrotem w dół w dolinę.

Nazajutrz spił się w gospodzie „Pod dzbanem“ . Wracając późnym wieczorem starał się znaleźć melodię pod zdanie, które najbardziej bliskie było jego sercu.

— Kurwa, dlaczego nie mam ani odrobiny szczęścia? — śpiewał 1 za zakrętem wpadł na obszerne ciało docenta Rajnocha, który wró­

cił z Szwecji.

— Skąd taka nostalgia? — zapytał Rajnoch i śmiał się. — Pono szu­

kałeś Sobola — zaświtało. — Tak bardzo cię dręczy ta Laufowa?

— Jestem pijany jak Świnia — przyznał doktor Biły i ze smutkiem potakiwał.

— Zapomnij o tym, człowieku — roześmiał się Rajnoch i objął Bile- go ramieniem. — To już w Pradze załatwiłem, przyjacielu. To chyba dobra dziewucha i warto o nią powalczyć. Wytrzyma semestr na za­

ocznym, a potem przeszeregujemy na dzienne. Sobol już wie o tym.

Załatwiliśmy to, chłopie . . .

— No tak, wy załatwiliście, a ja to co?

— Czy to nie wszystko jedno, głupolu?

— Nie, wcale nie, a ja z tego zwariuję. To nie wszystko jedno, zapa­

— Nie, wcale nie, a ja z tego zwariuję. To nie wszystko jedno, zapa­

W dokumencie Zwrot, R. 40 (1988), Nry 1-12 (Stron 119-129)